40 lat temu, kiedy dorosły świat był zaprzątnięty zupełnie innymi niż
teraz, sprawami, kiedy młodzież masowo odkrywała heroinowy świat
marzeń, zaś w muzyce z wolna kształtował się styl cięższy od
blues-rockowego czy hard rockowego grania, nazwany, dlatego z resztą
właśnie heavy metalem ktoś musiał przetrzeć szlaki na nowej, muzycznej
drodze. Jednymi z tych pionierów obok Black Sabbath, Deep Purple czy
też Budgie, była niesamowita formacja będąca zlepkiem niezwykle
utalentowanych ludzi, których połączyła jedna wspólna idea - Led
Zeppelin.
Myślę, że zarówno nazwy samego zespołu jak i takich nazwisk jak Robert Plant, Jimmy Page, John Bonham albo John Paul Jones nie trzeba wymieniać prawdziwym fanom metalu. Właśnie Ci panowie w 1969 roku nagrali pod skrzydłami Atlantic Records swojego pierwszego długograja, którego po prostu nazwali "Led Zeppelin I". Płyta bardzo szybko podbiła serca zarówno Amerykanów jak i Brytyjczyków zwiastując tym samym kapitalny sukces grupy. Choć krążek nie ocieka ciężarem, a właściwie prawie go nie posiada, to i tak jest bardzo ważny w dorobku grupy. Mamy tutaj raczej do czynienia z klasycznym blues rockiem z wyraźnymi wpływami psychodelii czy brytyjskiego folku. Oczywiście nie brak tutaj również pełnego ekspresji hard rockowego grania, czy też paru motywów mogących ubiegać się o miano podobnych do wczesnych (a więc tych najlepszych) wypocin legendarnego Black Sabbath, choć te można by było policzyć na palcach jednej ręki. Tak czy owak "Led Zeppelin" to niesamowity klasyk zasługujący na naszą uwagę, a o to i dlaczego…Właściwe już od pierwszego utworu to jest "Goud Times, Bad Times" nasze uszy chłoną to co w bluesie najlepsze - prosta perkusja, niezbyt rozbudowana główna linia melodyczna i świetnie wpadająca w ucho, bardzo klimatyczna solówka. Dalej jest tylko lepiej. Przepiękna ballada "Babe I'm Gonna Leave You" wyśpiewana ekspresyjnym i swoją drogą całkiem niezłym wokalem Roberta Planta. Słowa wyrzucane w powietrze przez tego człowieka zawsze określane są towarzyszącymi im emocjami, przez co mają jeszcze lepszy wpływ na słuchacza. Oczywiście nie zapominajmy i o melodii, która dzięki zróżnicowaniu tempa również idealnie odzwierciedla nastroje panujące podczas rozstania dwóch dotąd żyjących ze sobą ludzi, o czym to owa piosenka opowiada. Trójeczka na płycie natomiast na kilometr pachnie bluesowym feelingiem. Co prawda cała płyta jest osnuta jego "mgiełką", ale właśnie na "You Shook Me" widać to najwyraźniej. Fajna sprawa, że przy okazji gitara zahacza lekko o psychodelię zaś pojawiające się znikąd organy hammonda z czasem zastąpione przez harmonijkę ustną nadają niezwykły klimat i w mgnieniu oka przenoszą do tamtych jakże już odległych lat.
W klimat typowej psychodelii wprowadzi nas natomiast "Dazed And Confused". Rozlewające się dźwięki "jęczącej gitary" świetnie brzmiącej na tle krzykliwego głosu Planta i ta podstawowa linia melodyczna no po prostu coś przepięknego. To jeden z tych nie licznych momentów gdzie efekt współpracy gitary z perkusjom mógłby być porównywalny z wyczynami Black Sabbath, co nieznaczny, że obie kapele nie grały na swój własny, indywidualny i oryginalny sposób. Na przykład przy "Dazed…" choć niektóre elementy gry są podobne, to Led Zeppelin wlewa w ten utwór mnóstwo psychodelii - czegoś, czego w Black Sabbath nie tyle brak ile po prostu nie ma. Tak czy owak krążek trwa dalej, a my jesteśmy przy "Your Time Is Gonna Come". Świetny popis na organach hammonda w wykonaniu Jonesa to pierwsze co udaje się wychwycić w tym utworze. Dodatkowo jak zawsze świetnie brzmiący Plant i kapitalna solóweczka w wykonaniu Page'a jednym słowem wszystkie "składniki" idealnie przemieszane, tak by powstała smakowita potrawa.
Następny utwór to instrumentalna wersja folkowej pieśni o tytule "Blackwaterside", szczerze powiedziawszy to chyba najmniej interesujący kawałek z całego krążka. Po nim następuje czas na najbardziej hard rockowy akcent na płycie - "Communication Breakdown" - uzbrojony w prześwietną, galopującą solówkę, skąpany w różnorodnych barwach wokal i świetną perkusję. Kolejny murowany hit z płyty.
Dwa ostatnie utwory w moim odczuciu nie są już tak powalające. Pierwszy z nich to typowy blues rock utrzymany raczej w jednostajnym tempie, z chwilowymi zapędami ku szybszemu graniu. To wszystko jednak na darmo, piosenkę bowiem przygniata bluesowy klimat.
Ostatni zaś utwór to nieco zwariowany, wykręcony, wciąż jednak utrzymany w tempie typowym dla bluesa kawałek. Szczerze mówiąc, zarówno ten jak i poprzedni twór mógłby nigdy się tutaj nie znaleźć, tzn. nie mówię, że panowie źle grają czy coś w tym stylu, po prostu to wszystko nie jest takie niesamowite i niepowtarzalne jak w przypadku chociażby pierwszych czterech utworów. Choć gdybym miał wybierać co jest lepsze - ostatni kawałek czy też jego poprzednik - wybrałbym z całą stanowczością właśnie ten ostatni, a to z racji na o wiele bardziej psychodeliczny klimat i większe - mimo wszystko - zróżnicowanie pod względem tempa.
Kończąc ten i tak już przedłużony artykuł chciałbym zauważyć, że cały ten niesamowity materiał powstał niezwykle szybko bo w ciągu 30 godzin studyjnych, mimo to mamy tutaj do czynienia z kamieniem milowym w historii muzyki z ołowianym balonem zstępującym na ziemię by odcisnąć na jej mieszkańcach piętno zmieniając ich życie o 180 stopni. Trzeba przyznać, że gdyby nie takie płyty jak właśnie ta, świat i to nie tylko ten muzyczny wyglądałby zupełnie inaczej.
Tracklista:
01. Good Times, Bad Times
02. Baby I'm Gonna Leave You
03. You Shook Me
04. Dazed And Confused
05. Your Time Is Gonna Come
06. Black Mountain Side
07. Commucation Breakdown
08. I Can't Quit You Baby
09. How Many More Times
Wydawca: Atlantic Records (1969)