Czym było odejście Brucea Dickinsona z Iron Maiden nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć. Było to jedno z największych, jeżeli nie największe odejście w historii metalu. Koło takiej straty nie przechodzi się obojętnie i dla zespołu nadszedł poważny moment próby. Czy wyszedł z niej zwycięsko? Różnie można na to patrzeć, moim zdaniem nie do końca.
Jedno można uznać za pewne. Ta płyta miała być inna i na pewno taka jest. Koncepcja nowego, innego Iron Maiden wydaje się być jedyną słuszną. Naśladowanie Dickinsona, nagrywanie w starym stylu byłoby skazane na porażkę. Trzeba było przedstawić światu nowe odmienione oblicze zespołu dostosowane do barwy i możliwości nowego wokalisty. I tak też się stało. Czym więc różni się nowe Iron Maiden od starego? Na pewno jest bardziej poważne i wyważone. Utwory są bardziej stonowane i mniej przebojowe. Wszystko jest takie nostalgiczne i dające do myślenia. Gitary nie są już tak ostre i chwytliwe. Całość jest spokojniejsza. Prawie każda piosenka zaczyna się delikatnie i balladowo, w tej tonacji jest zaśpiewana pierwsza lub dwie pierwsze zwrotki. Potem następuje wzmocnienie (nie mylić z pierdolnięciem), przyspieszenie i wyśpiewanie tekstu, dalej część solówkowo instrumentalna i wreszcie znowu delikatne zakończenie. Przypominam, że tak właśnie był zbudowany "Fear Of The Dark". Bez wątpienia najlepsze momenty to te instrumentalne. Tu możemy odnaleźć stary klimat Żelaznej Dziewicy. Bardzo dobre solówki, melodyjne i ciekawe gitary i tradycyjnie dobrze wyeksponowany bas sprawiają, że można poczuć to co kocha każdy fan heavy metalu. Jednak w innych fragmentach utworów już nie jest tak kolorowo. Kawałki często są po prostu smętne i nudne. Owszem są dobre wokalizy Bayleya na przykład w "Lord Of The Flies" czy "Man On The Edge" ale to trochę za mało. Płyta trwa ponad 70 minut! Bayley niestety najczęściej zamula. Za dużo zamulają również muzykanci. A wszystko to jest ze sobą wymieszane, fragmenty lepsze, przeplatają się z gorszymi i dlatego też moje odczucia co do tej płyty są mieszane. Ciężko ją jednoznacznie potępić ale trudno ją też przesadnie wychwalać.
Trzeba przyznać, że klimat płyty, brzmienie muzyki i wokalu bardzo pasują do warstwy lirycznej. Teksty są smutne i poważne. Traktują o człowieku i jego uczuciach. Kilka piosenek jest o wojnie ale nie w szerokim ujęciu globalnym, tylko z punktu widzenia pojedynczego człowieka, najczęściej żołnierza. Jest opisane to co dzieje się w jego duszy i umyśle. Natrętne myśli, poczucie winy, wyrzuty sumienia, nocne koszmary. Tragedia człowieka, niewidoczna dla społeczeństwa i rządzących cieszących się z wygranej wojny, z osiągniętych celów. Ale wewnętrzne rozterki ludzkie ukazane są nie tylko przez pryzmat wojny. Również przez przepracowanie, pogoń za karierą, nienadążaniem za obowiązkami pędzącego życia codziennego, wiary lub niewiary w Boga.
Niewątpliwie trzeba docenić wytrwałość i zaciętość Harrisa i jego drużyny. Taką siłę i wiarę w to co się robi mają tylko najwięksi. A czy na pewno i do końca zespół wyszedł obronną ręką ze swojej ówczesnej sytuacji, niech już każdy oceni sam.
Tracklista:
01. Sign of the Cross
02. Lord of the Flies
03. Man on the Edge
04. Fortunes of War
05. Look for the Truth
06. The Aftermath
07. Judgement of Heaven
08. Blood on the World's Hands
09. The Edge of Darkness
10. 2 A.M.
11. The Unbeliever
Wydawca: EMI Records (1995)
Ocena szkolna: 4
Sumo666 : Bardzo dobra płyta :) Jej inność sprawia, że właśnie za taką ją...