Ci, którzy mieli (nie)szczęście przeczytać moją recenzję ostatniego "dzieła" Catharsis, zapewne pamiętają, że delikatnie mówiąc niezbyt mi podszedł(jeśli jesteście ciekawi, to piszcie a podeślę bardzo chętnie, gdyż wciąż ją trzymam). Po tak gorzkim rozczarowaniu jakim tamta grupa mnie uraczyła zacząłem szukać czegoś, co zatrze smród tamtej płyty. I całkiem niespodziewanie, niczym grom z jasnego nieba, spadła na mnie amerykańska Fallujah.
Zespół to nowy, bo założony w 2007 roku w stolicy Thrash metalu, czyli Bay Area w San Francisco. Choć na początku postanowili wybrać ścieżkę Deathcore, to jednak bardzo szybko przeszli na techniczny death metal zakrapiany atmosferycznymy wstawkami, które najbardziej kojarzą mi się z dokonaniami post rockowych grup. Po kilku latach koncertowania, zdobywania sobie coraz większego rozgłosu i nagrywania kolejnych EP-ek, zespół w końcu postanowił wydać w 2011 r. debiut pt. "The Harvest Wombs", któremu dzisiaj się przyjrzymy.
Mimo iż mamy do czynienia z debiutanckim krążkiem, to umiejętności muzyków są iście imponujące. Na pierwszy plan idą niesamowite partie gitar, którymi jesteśmy atakowani. Tak technicznej doskonałości, nie słyszałem chyba nigdy na żadnym debiucie. One zdają się wręcz żyć swoim własnym życiem, które nie jest podporządkowane przez ich właścicieli. Gdy usłyszycie wspaniałe partie solówkowe, to wrócicie do czasów kiedy Chuck Schuldiner raczył nas swoimi dziełami. A gdy zaczną grać wolniejsze i bardziej atmosferyczne partie(nie melodyjne! Żeby kto się nie pomylił), to wówczas pomyślicie, czy aby na chwilę za nagrywanie tego nie wzięli się goście z Tides From Nebula. Z tym wszystkim idealnie współgra bas, który choć nie powala na łopatki i nie urywa jaj, to jednak robi przeogromne wrażenie. Ogólnie muzyka jaką amerykanie grają, wydaje się być naprawdę oryginalna, choć jeszcze nie nowatorska. Chłopcy używają już sprawdzonych technik, które podpatrzyli u najlepszych i starają się je udoskonalać jak tylko możliwe, choć tu jeszcze czuć pewną zachowawczość i, póki co, trzymanie się jednak pewnym schematów, które sobie narzucili. To dosyć częste na debiutach tego typu zespołów. Co nie zmienia faktu, że i tu nie ma smakołyków w postaci "Become One", "Cerebral Hybridization", doskonały instrumentalny "The Flame Surreal", który jest genialną pokazówką możliwości grupy i "Hallucination".
O ile jednak gitary i bas są bez najmniejszego zarzutu, i to one sprawiają, że powyższych wałków słucha się wspaniale, tak nie do końca przekonał mnie wiecznie blastujący pałker, który czasami przemienia ten ciekawy i atmosferyczny death w sumie pusty i nieciekawy black metal, jakiego pełno na rynku metalowym. Zwolnij chłopie! To już nie są lata '80, w których każdy się ścigał o tytuł najszybszego zespołu. Niezbyt mi tu także leży pozycja wokalisty. Nie chodzi mi o to, że jego growl jest do dupy, tylko że to sama muzyka sprawia, że chce się tej płyty słuchać, więc... po co w ogóle wokalista? Moim zdaniem to jest jeden z tych zespołów, w których nie powinno go być, bo umiejętności muzyków kradną mu całe pole do popisu. Zresztą najlepsze momenty "Harvest Wombs", to te w których wokal milczy jak grób. Niestety, ten tu jest tylko piątym kołem u wozu i niczym ponadto.
Brzmienie jest troszeczkę nierówne. Gitary brzmią w sumie dobrze, choć przydałoby im się trochę brudu gdzieniegdzie. Ale to tylko w ostrzejszych momentach, bo w atmosferycznych ich brzmienie tworzy bardzo fajny klimat. Natomiast perkusja jest płaska, sztuczna i brzmi bardziej jak źle zaprojektowany automat, aniżeli "prawdziwa". Trochę szkoda, bo wówczas muzyka nabrałaby więcej pazura, którego i tak tu nie brakuje.
A więc słowem podsumowania - "Harvest Wombs" to wspaniały debiut i zaledwie niezła płyta. Zatarł niemiłe wspomnienie po nieudolności Catharsis, choć nie powalił na tyle, abym mógł go nazwać jednym z najlepszych debiutów w świecie metalu. Zabrakło mu naprawdę niewiele do tego zaszczytnego miana, bo to wciąż jednak trzymanie się wspomnianych schematów niż granie swojej własnej muzyki. Ale jak już wspomniałem - to domena większości debiutów, więc nie można się aż tak czepiać. Jeśli chcieliście kiedyś się dowiedzieć, jak Death brzmiałby, gdyby dokonał fuzji z Tides From Nebula, to ten album zaspokoi waszą ciekawość. Fallujah naprawdę bardzo stara się wytyczać nowe szlaki w muzyce metalowej. Tu jeszcze nie do końca to wyszło, choć zespół z całego serca i siły próbował. Czy uda im się to kolejnym razem? O tym przeczytacie w recenzji kolejnego albumu Amerykanów.
Ocena: 8,5/10
Tracklista:
1.Alpha Incipient
2.Ritual Of Godflesh
3.Become One
4.Cerebral Hybridization
5.Prison Of The Mind
6.The Flame Surreal
7.Enslaved Eternal Phenomenon
8.Hallucination
9.The Harvest Wombs
10.Assemblage Of Wolves
Wydawca: Unique Leader(2011)
zsamot : Świetna recka. ;)