Cała moja rodzina została spalona żywcem dla zabawy za trzymanie jednej cholernej świni. Matka wrzuciła mnie do dobrze ukrytego otworu w podłodze. Wołałam, błagałam za nimi, by też uciekali, ale tego nie zrobili. Przeznaczony do przechowywania przetworów w chłodzie ziemi, nieraz służył do ukrywania uciekinierów. Tego Niemcy nie byli w stanie znaleźć. Prześlizgnęłam się dalej. Kiedyś odkryłam tam małą szczelinę, która była wejściem do szybu. Kiedyś była większa eh… a raczej ja byłam mniejsza. Nie wiedziałam, po co został wydrążony ten tunel, ale byłam wdzięczna za to światło nadziei. Jeszcze śnią mi się krzyki rodziny. W ciąż czuję palące się drewno i ciała.
Wspomnienia ożyły ze zdwojoną siłą, lecz nie miałam na to czasu. Szybko zebrałam swój dobytek i rzeczy przybranego rodzeństwa. Małe twarzyczki trzech słodkich dziewczątek. Wielkie oczka pomimo tak niewielu lat, wyrażały nie tyle strach, co pogodzenie się z losem. Niestety aniołki widziały, co to znaczy wojna, wiedziały, co się robi z odpadkami. Wszystko zebraliśmy na wóz jednokonny. Najpotrzebniejsze rzeczy i jedzenie. Nie było czasu na sentymenty. Śmierć deptała nam po piętach, czego dowodem był dym palącego się dobytku w sąsiednim gospodarstwie. Las ciągnął się niemiłosiernie. Całe szczęście to było lato, więc nie zostawialiśmy tak wyraźnych śladów. Jednak na pewno byliśmy ścigani.
I stało się to, co nieuchronne. Wystrzał, sędziwa już klacz padła natychmiast i jak duchy wyłoniły się zewsząd niemieckie mundury. Bałam się oddychać by nie zwrócić na siebie uwagi. Olbrzym z grozą w głosie kazał nam zejść z wozu i pokazać dokumenty. Rozmawiał z ojczymem, który znał niemiecki. Nagle Niemiec zaczął krzyczeć. Karabiny poszły w ruch, wrzaski, lament. Musieliśmy wsiąść do furgonetki. To była łapanka a my uciekaliśmy, zabawa się skończyła.
Okazało się, że nie jesteśmy sami. Siedem bladozielonych wychudłych męskich i żeńskich twarzy wpatrywało się w nas. Jeden na oko 20latek świdrował mnie wzrokiem. Odwróciłam od niego wzrok i skupiłam się na drodze. Modliłam się w myślach by celem tej podróży nie był pociąg, lecz niestety. Co by to miało być? Jechaliśmy tak około godziny aż w końcu stanęliśmy. Gdy wygramoliliśmy się z furgonetki, otaczały nas inne pojazdy i grupki ludzi. Małe sterty rzeczy osobistych, nawet dzieciom odebrano jedyne pociechy, zabawki. Strażnicy pilnowali nas ze swoimi owczarkami wyrywającymi się jak bestie by nas pochłonąć. Cofałam się nieostrożnie i jeden złapał mnie za spódnice, ale w porę się wyrwałam. Niemiec był trochę zawiedziony.
Niespodziewanie zaczęto gnać nas do wagonów. Szare bydlęce wagony, śmierdzące jeszcze łajnem. Serce łomotało mi w piersi jakby mało wyłamać żebra. Oblał mnie zimny pot pozbawiając zarazem wilgoci w ustach. Szukałam bliskich na próżno. Gdzieś z oddali usłyszałam wrzaski ojczyma i strzały. Odwróciłam się by zobaczyć to, czego się bałam, leżał bez życia. Stłoczeni znaleźliśmy się totalnych ciemnościach, oprócz prześwitów między deskami. Zaduch, Smród wywoływał mdłości. Staliśmy, bez możliwości choćby kucnięcia. Wszędzie dłonie. Oblepiały mnie z wszech stron, obce, zimne, lepkie dłonie. Czułam, że muszę się wyłączyć. Uciec, choć na chwilę od bezradności i brudu.
Była noc lipcowa, duszna i otulona srebrem księżyca. Nawet szczeliny wagonu pogrążyła niemal całkowita ciemność. Nagle poczułam jak się przemieszczam i uderzam o ścianę wagonu. Ktoś mnie tam pchał, ktoś mnie uderzył łokciem w twarz, ktoś uderzył w brzuch. Nie wiem, kto to był, co się działo. Nagle buchnęło mi w twarz nagrzane świeże powietrze, lecz pociąg dalej gnał. Co jest?! W ten w świetle księżyca zobaczyłam, że to ten sam chłopak z furgonetki. Objął mnie w pasie i ciągnął za sobą w przyjemna otchłań. Nie wiedziałam gdzie zaczyna się ziemia a gdzie niebo tylko świst powietrza w uszach. Otworzyłam oczy cała poobijana i z trwogą spostrzegłam, że nieznajomy leży, nie rusza się.
Gdzie byłam? Dlaczego inni nie uciekali? Zbyt się bali? Jak moja rodzina? To były tylko dwie deski w murze do kolejnego stopnia piekła. Oczy zaszły mi łzami. Po raz drugi wyrwałam się ze szponów śmierci i mogłam tylko czekać na kolejny cios. Doczołgałam się chłopaka, ale nie reagował na moje wołania, chyba skręcił kark. Spojrzałam po sobie spodziewając się krwi, złamań a tu tylko stłuczenia i zadrapania. Chciałam go, chociaż pochować, ale nie miałam na to sił. Obszukałam marynarkę chcąc wiedzieć, komu zawdzięczam ratunek. Tylko imię na kołnierzu. Dziękuję ci V.
Głucha cisza, środek nocy, las. Nie wiem ile czasu szłam przed siebie nie wiedząc gdzie jestem, dokąd idę i czy w ogóle jest sens dalej iść. Byłam wygłodniała i strasznie wyczerpana. Po drodze jadłam, co się dało, pokrzywy, piłam wodę z kałuż. Bałam się zasnąć. Myślałam wciąż, że to sen, że obudzi mnie zapach trupów krematorium. Szłam przez życie ciągle oglądając się za siebie wiedząc, że śmierć ze mną nie skończyła Ona jedyna nie opuszczała mnie przez całe moje dawne istnienie. Tyle ludzi, tyle umysłów, tyle barw. Wszystko to zabierała i czekała na mnie, czekała cierpliwie.
Lata 80 Malbork. Słońce kojące duszę, ale niepalące, godzina 12. Mijam pocztę na ul. 17 Marca z zamiarem skręcenia w ul. PG. Zostaję jednak zatrzymana na samym rogu i jedyne, co widzę to stara kamienica a potem tylko okrągła rura. Srebrna rura rewolweru zbliżająca się do mojego czoła. W głowie pustka i tylko myśl „Za trzecim razem mnie dopadłaś” nareszcie koniec oglądania się za siebie, koniec ucieczki. Nasycona zabawą w kotka i myszkę, znudziła się.
Nigdy nie byłam wolna. Zawsze czułam ścinający mi w żyłach krew, oddech na karku. Zimno metalu wbija mi się w czaszkę. Znów otchłań, znów inni jakby sparaliżowani nie reagują i godzą się na śmierć tym razem swoich sumień. Pocisk dociera do celu. Przez pół minuty czuję tępy, przenikający i diabelnie wnerwiający ból by skończyć na niczym. Tylko nic lub aż nic.