Budząc się tego dnia czułem, że coś się zbliża... Czy to przez zapach napalmu o poranku? Czy dało się wyczuwać gwałtowną rewolucję hord chaosu?
Chyba nie, ale coś w ten deseń, gdyż to Destruction miało dziś szturmować poznański Klub u Bazyla promując swój najnowszy album „Under Attack”.
Knock Out Production oraz Left Hand Studio zajmowało się organizacją, więc nie było mowy o opóźnieniach w ramówce. Przychodząc do klubu o 18:32 dało się słyszeć już metalową machinę ze Szwajcarii. Gonoreas witało wchodzących spóźnialskich soczystymi, rozbudowanymi riffami, w których wyraźnie wyczuwalna była niezła motoryka napędzająca ludzi do zabawy. Muzycy krążyli po scenie machając gitarami, włosami, głowami i czym tylko się dało. Czysty wokal brzmiał typowo epicko heavy, w takim klimacie też to wszystko brzmiało – głównie power, ale ze sporą domieszką thrash i lekką death metalu. Leandro Pacheco nie śpiewał jednak cały czas czysto, potrafił się głęboko i nisko wydrzeć i choć mówił, że „dziś jest trochę chory”, to nie dało się tego usłyszeć. Rytmiczne, cięte gitarowe zdania ubarwiane były oszczędnymi, acz dobrze rozmieszczonymi flażoletami. Widać przez to, że ich kompozycje są przemyślane, a nie chaotyczne – byle było i lecimy. Solówki natomiast, dość częste, bo chyba w każdym numerze jakaś znalazła miejsce, też całkiem smakowite i z polotem. Momentami z takim przyspieszeniem, że można by sądzić, iż Damir Eskic prawdopodobnie miał dziesięć paluchów w prawej łapie. Krótki lecz bardzo dobry szoł dali Szwajcarzy.
Wśród publiki sporo było młodzieży. Dwie dziewczynki, które obserwowały koncert przyszły zapewne z rodzicami w ramach akcji Family Friendly Gig, gdzie można było zabrać swe dziecko na koncert za darmo, świetny pomysł notabene.
Co do dziewczynek się jednak tragicznie pomyliłem, te małe drobne istoty, to perkusistka i gitarzystka z następnego zespołu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po chwili zaczęły krążyć po scenie ustawiając swój sprzęt.
Pod sceną zebrał się spory tłumek. Nie wiem czy są aż tak popularne u nas, czy ten magnetyzm opierał się na fakcie posiadania przez zespół trzech par piersi..., nie wiem, zobaczymy.
Brazylijki zaczęły z grubej rury, Fernanda Lira się wydarła potężnym głosem, niczym Araya na początku „Angel of Death” - aż ciarki człowieka przeszły. Łupały od samego początku srogo, typowa chłosta przy pomocy instrumentów. Numery miały dość skoczne, a grały w takim tempie jakby się gdzieś spieszyły. Przy tym solówki jednak melodyjne. W niektórych kawałkach ładnie wplecione zostały smoliste walce, eleganckie zwolnienia, by oczywiście po nich uderzyć z podwójną prędkością światła kosmicznie szybkimi riffami. Nervosa publikę rozgrzała do czerwoności. Szybko, mocno i do przodu – speed-thrash-metal w pięknej oprawie. Ludzie w klubie doskonale przygotowani mogli spokojnie oczekiwać gwiazdy wieczoru.
Po kilkunastu minutach dopieszczania brzmień oraz ustawień dało się słyszeć pierwsze dźwięki „Under Attack”. Gitary zaczęły grać zza sceny a dopiero po chwili pojawili się na niej muzycy z już w pełni rozpędzonym riffem tytułowego utworu promującego ostatnie wydawnictwo Destruction. Schmier i Sifringer z Dean'ami w dłoniach oraz Ampegami za plecami mieli doskonałe połączenie mocy i brzmienia! Na scenie stały trzy mikrofony zdobne w czaszki i płomienie, by Schmier mógł śpiewać z każdego miejsca, w którym by się akurat znalazł. A łazikował po tej scenie trochę. Nagle powiedział, że pograją nieco old-schoolowego thrashu, i faktycznie, „Nailed to the (fuckin') Cross” pełen energii i z soczystą perkusją nieomal spowodował eksplozję knajpy. Publika szalała, od początku kocioł – mniejszy bądź większy – utrzymywał się cały czas. Następnie do uszu doleciał odgłos włączanej piły łańcuchowej zapodany z taśmy. Wszyscy wiedzieli co to oznacza. „Mad Butcher” wkroczył na scenę poprzez dźwięki wydobywane z instrumentów i skopał tyłki wszystkim obecnym. Z zestawu perkusyjnego aż się kurzyło – obie centrale z urodziwymi czachami na zewnętrznych naciągach wibrowały niczym zaklęte. Chwila wytchnienia na intro z taśmy i wchodzi „Total Desaster”. Pojawił się też niegrany nigdy wcześniej w Polsce numer instrumentalny „Thrash Attack”. Nagle po nim dobiegają z głośników podziękowania w znajomym języku - w końcu Polak u nich bembni przecież - to Vaaver Dramowicz słodzi, że „zawsze miło grać na polskiej ziemi”. Miły akcent, a potem jebut: „Black Death”, by po nim pojawiło się solo na beczkach. Następnie powrócił dźwięk piły i rozległy się nuty „The Butcher Strikes Back”. Chwila przerwy i niestety bez spontaniczności – krótkie intro i bisy. Za to jakie: „Thrash till Death” oraz „Bestial Invasion”. Ot i tyle! Znienacka skończyli, pozamiatali, podziękowali, zeszli ze sceny, a nam pozostało pozbierać się po treściwym, mięsistym występie.
Łby pourywali, tyłki srogo skopali.
Dziękuję, dobranoc.