Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Recenzje :

The Cure - Bloodflowers

Jeszcze przed premierą albumu wokalista grupy Robert Smith głosił: "właśnie nagraliśmy płytę, która jest jedną z trzech najlepszych rzeczy jakie do tej pory zrobiliśmy". Trudno żeby muzyk mówił coś innego, szczególnie po kilku miesiącach wytężonej pracy w studiu nagraniowym.Teraz z perspektywy czasu, zawartość "Bloodflowers" ocenić jest o wiele łatwiej.
Bardzo słabo przyjęty przez krytykę, jak i fanów album "Wild Mood Swing" utwierdził zespół w przekonaniu, iż najrozsądniejszym krokiem w ich dalszej karierze będzie powrót do archaicznego brzmienia znanego z klasycznych płyt zespołu. Może wydawać się, iż album z premedytacją został spreparowany by brzmiał jak klasyki gatunku takiej jak "Pornography" czy "Disintegration" jednak "Bloodflowers"  ku uciesze fanów The Cure - wypada bardzo naturalnie.

Płyta zaczyna się od nastrojowego rockowego utworu "Out Of This World", gdzie główna rola przypadła wokaliście. To właśnie on kieruje nastrojem tej niezwykle podniosłej kompozycji, sporadycznie tylko oddając palmę pierwszeństwa klawiszom Rogera O'Donnella. Sielanka nie trwa, jednak długo a to za sprawą prawie dwunastominutowego - "Watching Me Fall". Rozbudowane partie gitarowe, klawisze, które usilnie wprowadzają urokliwą przestrzeń. Na tym tle w charakterystyczny dla siebie sposób Robert wyśpiewuje kolejne słowa refleksyjnego tekstu, poruszającego temat utraconej miłości. Zrozpaczony głos wokalisty zwiastuje koniec tego świetnego utworu. Za sprawą "Where The Birds Always Sing" robi się nieco pogodniej. Tekst daje nadzieję, że i nam będzie dane odnaleźć krainę pełną szczęścia - promykiem nadziei jest też świetnie wpisujące się w konwencje utworu solo gitarowe. "Maybe Someday" czyli kolejna słodko-gorzka interpretacja miłości. Utwór wzbogacony został o kolejne nie byle jakie solo gitarowe.

Prawdziwą perłą na płycie jest kolejny utwór "The Last Day Of Summer". Powoli rozwijająca się kompozycja, subtelnie roztacza przed nami swoje piękno. Na tym nie koniec, stonowany refren wyśpiewany przez Roberta ("the last day of summer, never left so cold...") bez wątpienia wywoła ciarki na plecach co bardziej wrażliwych słuchaczy. Kolejne dwa utwory nie należą do moich ulubieńców. W "There Is No If..." akustyczne gitarowe tło wypada bardzo blado - kawałka nie ratuje nawet pełen pasji wokal. Podobnie rzeczy się mają jeśli chodzi o "The Loudest Sound". Z kolei utwór "39" to zmiana konwencji - mroczny,  psychodeliczny, zakończony bardzo podniosłą improwizacją. Jak to zdarzało się w przeszłości zespołu i tym razem na albumie nie mogło zabraknąć pięknej melancholijnej ballady miłosnej. Utwór tytułowy, który jest zarazem ostatnim numerem na płycie reprezentuje najlepiej tą konwencje. Wokale poruszają się na granicy fałszu, zaśpiewane nieco chwiejącym się głosem, prowadząc nas na sam koniec muzycznej podróży.

"Bloodflowers" to płyta, którą każdy przeżywa na swój sposób. Teksty  jak to bywało w przeszłości mają bardzo osobisty wydźwięk, z drugiej zaś strony niosą ze sobą bardzo uniwersalne przesłanie. Mimo, kilku drobnych zgrzytów jest to świetny album.

Tracklista:

01. Out Of This World
02. Watching Me Fall
03. Where The Birds Always Sing
04. Maybe Someday
05. The Last Day Of Summer
06. There Is No If...
07. The Loudest Sound
08. 39
09. Bloodflowers

Wydawca: Fiction Records (2000)
Komentarze
Benjamin_Breeg : Również uwielbiam album Disintegration. Ale tutaj króluje u mnie utwór "...
Harlequin : Również uwielbiam album Disintegration. Ale tutaj króluje u mnie utwór "...
KostucH : W istocie, album wspaniały. Jest on tego typu, który sie słucha bez prze...
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły