Śnię surrealistyczny sen. Tylko, że to nie jest to surrealizm ani mój, ani osoby z którą go śnię. To zupełnie tak jakby realizm stykał się z nadrealizmem. Jak gdyby realizm magiczny zapętlił się w jakiejś czasoprzestrzeni i pozwolił uchwycić. Zetkniecie się fizyki z metafizyką. Czyste piękno, doskonałość. Można dokonać wizualizacji tego cudu. Wyobrażam go sobie jako dwa nagie ciała płci przeciwnej trzymające się za stopy i zataczające w ten sposób koła. Ciała są mlecznobiałe i promieniuje z nich delikatne światło. Są zespolone i tworzą jakby ogniwo łańcucha, które nie jest w stanie się rozdzielić, bo nie może funkcjonować bez drugiej, dopełniającej je części. Dwa wielkie wszechświaty doskonale się uzupełniające. Stapianie się olbrzymich uniwersów będącymi odwiecznymi ostojami bytu. Harmonia i równowaga promieniujące na tle czarnego nieba. Bez lęku i wstydu. Błogostan osiągnięty. Nie potrzeba dźwięków ani barw, ciała kołując wciąż stwarzają się nowo. Są samowystarczalne i nieświadome niczego poza nimi samymi. Absolut, miłość, piękno, siła napędowa świata ponadzmysłowego, porządek, wolność, najczystszy błękit bycia, najwyższa forma trwania i stwarzania.
I drżąc z zachwytu przebudzam się z somnambulicznego letargu żałując czasem, że nie rozgniotło mnie to koło.