Przez ostatnie lata, słuchając nowych Depeszy kierowałem się sentymentem,
mając przed oczami i w uszach ich wiekopomne, genialne dzieła: "Some
Great Reward", "Black Celebration", "Music for the Masses", "Violator", czy
"SOFAD"... Jak widać i słychać : "to se ne wrati".
Niestety z każdym nowym wydawnictwem DM rozczarowanie wzrastało a ciało i dusza wyły: Alan wróć! Wydaje mi się, że wraz ze mną piszczą za Wilderem nawet poczciwe stare
Emulatory, Moogi i Rolandy, które Depeche Mode używa teraz w trasach: wróć Al!
Lubimy jak nas dotykasz.To jasne, że odejście Alana Wildera to koniec okresu świetności DM. Ale nie miałem pojęcia jak DM nisko upadnie. Slick co prawda nie pisał utworów acz był super aranżerem i genialnym producentem i TO DZIĘKI JEMU kawałki DM miały swoistą głębię (porównajta "Shake the Disease" z "Peace" czy którąś ze bzdurnych kompozycji z "Excitera".) Można było je słuchać na okrągło 1700 razy i się nie nudziły!. Wariaci mieli radochę jak nagle odkryli, że w takim "World in My Eyes" w 56 sekundzie jest w prawym kanale atonalny i nierytmiczny odgłos "pac" a mimo to pasuje do całości. To nic innego jak smaczki i patenty Wildera.
Za czasów Slicka, DM byli jedyni w swoim rodzaju. Umieli prowokować, mieli świetny image. Powalał głos Dave'a. Zainicjowali wiele nowych gatunków muzyki elektronicznej. Umieli łączyć komercję z eksperymentem. W ich kawałkach było wszystko, co kocham: gotyckie dołowanie, disco, industrialne brzmienia, poszukujące teksty w których zawarte były nasze myśli, chwytające za serce melodie, przy których nawet kamień by się rozpłakał.
Słuchając albumów ukazujących się po "Ultrze" tłumiłem frustrację. Niestety kończy się u mnie cierpliwość do nich... Lata po 1996 roku i pierwsza dekada XXI wieku zdecydowanie nie dla Depeszy.
Z wyjątkiem "Ultra", ktora z wiadomego powodu jest o klasę gorszym albumem niż "SOFAD" lecz jako całość przekonuje, to każda kolejna płyta od "Excitera" do "Sounds of the Universe" znamionuje coraz większy upadek zespołu. Po trzecim przesłuchaniu nowe wydawnictwa DM odkładam na półkę i nie mam ochoty słuchać.
Kochani, już 6 lat nie słucham "Excitera" i mam ochotę zapomnieć, że to kiedykolwiek zostało nagrane. Z resztą ostatni raz słuchałem go po pijaku na imprezie u koleżanki, bo nie wypada wbrew woli gospodarza wyłączać odtwarzacza.
"Playing The Angel" jakoś się broni ale nie jest to chwytające za serce dzieło DM.
Za to ich ostatni album "SOTU" brzmi koszmarnie, kawałki nijakie, album robi wrażenie jakoby został nagrany na siłę przez kolesi dorabiających sobie do emerytury. Szkoda, że Martin i spółka uwierzyli,że wystarczy co 4 lata usiąść w studio, kupić parę starych moogów, theremin, zaplumkać, splagiatować stare tematy o złej miłości i nazwać to "nawiązaniem", wyjechać w trasę, wydać 3 DVD i boksa z miksami i odpocząć.
Martin, moim zdaniem , jako autor testów i muzyki zwyczajnie się wypalił. Od dawna nie intryguje. już dawno nie tworzy perełek w rodzaju "Stories of Old", "World Full of Nothing". Jego teksty nie mają już tego "czegoś". Robią wrażenie pisanych na siłę, nie mają nutki dwuznaczności a jeśli ją posiadają, to tracą wiarygodność.
"I am You" to dla mnie przykład obecnej bezradności Martina... Jego teksty nawet w połowie nie są tak prowokująco głębokie jak w czasach black Celebration. Kolega się powtarza, stosując wyświechtane frazesy typu: "Peace will come to me..." Gore, gdy próbuje prowokować teraz, robi to nieszczerze i dla mnie jest komiczny. Czyli naiwny wniosek: artystą się niestety bywa zaś paranie się muzyką to nie etat. A przed laty uważałem, że Gore ma monopol na natchnienie, że wykradł go Bogu jak Prometeusz ogień.
DM przestali być intrygującymi twórcami gotyckiego disco (gatunek o niebywałym potencjale) a stali się gromadą panów dorabiających do emerytury. Martin sobie plumka 4 dźwięki na krzyż na syntezatorze i jedynie, w czym się poprawił to gra na gitarze, na wiośle popyka naprawdę oryginalnie.
Koncerty mają beznadziejne - zero brzmienia. Po raz kolejny się pytam, co tam robi Fletch, Prędzej powinien ganiać ze ścierką do kurzu. Pokrętła w moogu też umiem obsługiwać.
Jak można teraz grać na koncertach "Shake The Disease" z aranżem Gardeno, przecież to parodia! Przecież zespoły grające w kościołach lepiej brzmią niż nowe bezwilderowe DM!
"SOTU" kupiłem kierując się sentymentem i beznadziejna wiarą, że gorzej być nie może. Po trzecim przesłuchaniu zamiast przekonać się do zawartości, poczułem dziwne skurcze w żołądku. Jedynie "Wrong" jako taka dało się znieść. Reszta, żeby ona nawet była do dupy... eh.
Największą klęską obecnego Depesza jest nie utrata image'u, słabe płyty i koncerty, kiepskie teledyski lecz samozachwyt.
Z wyjątkiem Dave'a próbującego nieudolnie obudzić kolegów do twórczego wysiłku (chwała mu za to), Martin z kolegą Fletchem śpią w swoim samozadowoleniu. Wydaje im się, że cokolwiek nagrają, to publiczność kupi, ponieważ są kultowi. Nie, panowie! Cierpliwość fanów ma swoje granice. Wkrótce się o tym przekonacie.