Nhilgard... Miasto, którego nazwa doskonale oddaje nie tylko jego atmosferę ale i cały krajobraz... miasto pełne nicości... Bo cóż to jest? kilka domów na krzyż, obdrapana stajnia pamiętająca lepsze czasy i kościół.. Och jakże upiorny kościół...
Zacznijmy więc naszą wędrówkę od niepozornej ruiny starej katedry, która spłonęła już chyba całe wieki temu.... Jej osmalone ogniem okiennice zieją pustką... drewniane niegdyś drzwi wejściowe nie zapraszają do środka wisząc na zardzewiałych zawiasach... kamienie postawione krzywo zdają się, że mogą runąć w każdej chwili... A jednak owa katedra stoi tak od ponad stu lat... Nie odwiedzana i niszczejąca... jakby zawieszona w czasie... Tylko kurz zdaje się ciągle o miejscu tym pamiętać... Drzewa wokół katedry zniszczone tamtym pożarem pogarszają tylko wygląd okolicy wyciągając swe martwe ramiona ku niebu...
Oto w tej ponurej okolicy pojawiła się kobieta w długim skórzanym płaszczu i ciężkich skórzanych butach. Spod obszernego kaptura zwisają białawoczarne włosy... Kończą się na wysokości pasa... nie jest tu nowa.... czasem przychodzi jakby po to by sprawdzić jak długo to miejsce oprze się pazurowi czasu...
Jest już mrok... godzina? w Nihilgardzie nie istnieje pojęcie godziny! Ale załóżmy, że zbliża się północ... Setki gwiazd świeci na niebie pozdrawiając księżyc w pełni....
Kobieta zmierza w kierunku centrum miasta.... Mija opustoszałe kamienice z zabitymi oknami na podwórku jednego z domków zaskomlił pies, kiedy tylko ją zobaczył schował się we własnej budzie... Ona nawet nie spojrzała w jego stronę... czekała na większą ofiarę... nędzny pies nie zaspokoi jej głodu... dobrze wie, że o tej porze zawsze jakiś pijaczyna zapomni się i wyjdzie sam... Na to właśnie liczyła... Nie znosiła smaku alkoholu, ale cóż... sztuka wymaga poświęceń... A przecież ona jako jedna z ostatnich ze swojej rasy kultywowała tradycję... Morderczą tradycję... Sztukę zabijania w najcichszy sposób. Stanęła w cieniu, nieopodal baru... głos muzyki dobiegający z wyciszonego lokalu irytował ją... Stała nawet nie zmieniając pozycji przez ponad godzinę gdy wyszedł jeden... po nim drugi.. obaj z wyglądu rolnicy... może z domieszką górników... fakt w pobliżu było kilka kopalni...
-ej lalunia- krzyknął wyższy z nich, nie zareagowała... stała jak posąg... nie ruchoma. najwyraźniej obaj uznali ją za pijackie majaczenie i odeszli opowiadając sobie sprośne żarty... *typowi mężczyźni* skwitowała ich w myślach....
Aż tu nagle wyszedł jeden... niemalże trzeźwy chłopak, w wieku około 22 lat... Bezbronny... nie wyglądał na bezbronnego, ale nawet najsilniejsze muskuły nie pomogą mu w starciu z wampirem.... I jak zawsze... zgrabnie po cichu natarła na kolejną bezimienną ofiarę.... wbiła kły i poczuła w ustach ten jedyny nie do opisania słodkawo cierpki smak krwi zmieszanej z odrobiną alkoholu... A chłopak... osunął się w agonii na ulicę... ona tylko z lekkim uśmiechem odeszła... i tak wróci.. .za miesiąc lub dwa... po kolejnego samotnego imprezowicza... przecież oni po miesiącu zapomną... i środki bezpieczeństwa... zelżeją... zawsze góra dwa tygodnie po ataku nie może tu się pożywiać...
Odeszła we mgle... nie pierwszy.. ani ostatni raaz...