Przełożyć muzykę rockową na język
orkiestry symfonicznej próbowało już wielu twórców. Efekty bywały różne.
Wspomnijmy choćby album „S&M” zespołu Metallica, nagrany przy udziale muzyków z San
Francisco, zjednoczonych pod batutą Michaela Kamen’a. Ani rozmach
przedsięwzięcia ani profesjonalizm osób, biorących w nim udział, nie
zagwarantował porażającego efektu artystycznego. Dopuszczenie do głosu
orkiestry osłabiło impet kompozycji Metalliki, odzierając je z dzikości i siły
rażenia. Elementy wyjściowe, z których zbudowano monumentalny spektakl, nie ułożyły
się w spójną całość. Patos materiału zatriumfował nad jego jakością. Nic
dziwnego, że wielu krytyków muzycznych, uznało „S&M” za płytę niegodną
uwagi.
Historia uczy wszakże, że nie każdy flirt muzyki rockowej z orkiestrą symfoniczną kończy się równie spektakularną klapą. Dowodem na to niech będzie album o wiele mówiącym tytule „Doors concerto”, do którego powstania doszło z inicjatywy dwóch niespokojnych duchów: Jaza Colemana i Nigela Keneddy’ego, przy współudziale muzyków Praskiej Orkiestry Symfonicznej. Efekt współpracy tych artystów powinien zrobić ogromne wrażenie na wielbicielach rockowych brzmień.Bazując na klasycznym, ikonicznym wręcz materiale, Jaz Coleman i Nigel Kennedy zdołali nadać mu kompletnie nowy, nieoczekiwanie fascynujący charakter. Pozbawieni możliwości współpracy z Jimem Morrisonem, którego namiętny, wściekły, bądź epatujący bólem głos, najpełniej niósł w sobie niezwykle emocjonalne przesłanie utworów grupy Doors, zmuszeni byli znaleźć sposób, by zachować moc przekazu oryginalnych utworów, bez konieczności uciekania się do pomocy innego wokalisty. Tu rozpoczęło się zadanie Nigela Kennedy’ego – praca nad przelaniem w tony skrzypiec ekspresyjności ludzkiego śpiewu. Czy mu się to udało? Uznajmy to pytanie za retoryczne. Angielski skrzypek to wirtuoz, łączący perfekcyjną technikę z energią i uczuciowością. Ten człowiek nie celebruje utworów, które gra, a je przeżywa, przelewając przy okazji strumień poruszających go emocji na słuchaczy. Podczas jego koncertów ludziom zdarza się płakać. Taki talent może dokonać rzeczy niemożliwej - całkowicie zniwelować u słuchaczy poczucie braku „jedynego słusznego” wokalisty. Usunąć na bok pamięć o Jimie Morrisonie i zapełnić swoją grą miejsce przez niego zajmowane to niezwykły wyczyn.
Również Jaz Coleman wykazał się niezwykłym zrozumieniem ducha muzyki Doors. Jego aranżacje, przygotowane pod kątem współpracy ze stuosobową orkiestrą symfoniczną, wniosły do klasycznych utworów nowe znaczenia, nadały im miękkości, melancholii, nastrojowości. Ingerencja Colemana w doskonale znane, kultowe pieśni amerykańskiej grupy nie ograniczyła się ich prostym przełożeniem na język muzyki klasycznej. Były frontman grupy Killing Joke posłużył się dziedzictwem Doors niczym niewykorzystanym jeszcze materiałem, z którego można zbudować zupełnie nową jakość. Opierając się na charakterystycznych leitmotivach obudował oryginalne dźwięki muzycznymi nakładkami, które przekształciły utwory Doors w autorskie utwory Colemana. Dlatego, słuchając „Riders of the storm”, „Light my fire” czy „The end” można odnieść wrażenie obcowania z muzyka zupełnie świeżą, skrojoną pod współczesne gusta, nie odczuwając zupełnie, że jej korzenie sięgają odległych lat siedemdziesiątych.
Album „Doors concerto” można śmiało polecić każdemu miłośnikowi twórczości Doors oraz osobom, które znają ją słabo, bądź w ogóle nie znają. Ta płyta przemawia językiem silnych emocji, które pochłoną zarówno starych wyjadaczy rockowych jak i miłośników nowszych dokonań muzyki popularnej.
Ocena płyty: 10/10 punktów
Track lista:
1. Riders On The Storm
2. The Unknown Soldier
3. Spanish Caravan
4. Love Street
5. Hello, I Love You
6. Light My Fire
7. People Are Strange
8. Strange Days
9. The End
Wydawca: PolyGram (2000)