Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Relacje :

Max & Igor Cavalera - Poznań, MTP (24.11.2016)

Max & Igor Cavalera, Max Cavalera, Igor Cavalera, Sepultura, HeadUp, Roots

Nastał czas taki z lekka dziwny, że się niestety muzykom chyba pomysły skończyły. Bracia Cavalera zamiast knuć nowe spiski w swej konspiracji zaczęli ryć w starych korzeniach. Powiedzmy, że ich trochę rozumiem, bo w końcu nie grają tego materiału na co dzień. A główny rynek muzyczny jest niestety na tyle wtórny, że takie rzeczy się doskonale sprzedają.

Zaczęli o ósmej, pojawiłem się na sali jakoś w połowie srogiegu łupania chłopaków z HeadUp. Mają goście potencjał i dobrze go wykorzystują do rozkręcania publiczności. Wrocławska ekipa zapodaje mocnego kopa w postaci koktajlu hardcorowo metalowego. Brakuje może nieco biegania po scenie, bo są dość statyczni, ale synchroniczne machanie ciałami wychodzi im elegancko.

Pięknie klikający bas i ostre mielenie na beczkach z solidną, podwójną stopą było widocznym, jak i słyszalnym efektem porządnego warsztatu muzyków. Drugi wokal – jak już się pojawiał - był mało wyraźny, lecz może taki był zamysł zespołu. Ogólnie HeadUp dało dobry szoł promując swoją płytę “Reborn” i rozgrzewając publikę przed brazylijczykami. Set mieli krótki, bo zaledwie półgodzinny. Tyle samo czasu najwyraźniej potrzebowali techniczni, by poustawiać co trzeba na scenie i poza nią. Gwiazda zaczęła punktualnie.

Iggor wkroczył pierwszy i zasiadł za perkusją stojącą na piedestale, niczym król na tronie. Spodziewałem się, że zaczną z wysokiego, mięsisto metalowego C, a tu wokal jakby słabawy, wszystko brzmiało trochę płasko i bez polotu. "Roots Bloody Roots" na początku powinien eksplodować w głowie, dać adrenalinowego kopa, a było zwyczajnie - średnio. Refreny co prawda z jajem, jednak zwrotki już bez emocji.

Nic to, pomyślałem, zaraz będzie ciekawiej. I faktycznie, po chwili Max zszedł ze sceny, by powrócić z łukiem, który znawcy muzycznych instrumentów pewnie nazwaliby berimbau. Zapodał na nim solo angażując publikę do wspólnej zabawy, śpiewając "hej" w róznych konfiguracjach, by przejśc do klimatycznie pływającego "Attiude". Już było lepiej niż na starcie, choć następne "Cut-Throat" znów brzmiało jakby śpiewane zapijaczonym głosem. Nie wiem, może to wina hali, bo wokalista nie wyglądał jakby miał być niedysponowany.

Po "Ratamahatta" zaczęło się robić nieco hipnotycznie i halucynogennie. Miałem wrażenie, że rozpoczął się jakiś rytuał, jakby się wkręcić, lub połknąć LSD, można by pomyśleć, że istotnie siedzisz w jakimś wigwamie, a szaman przed tobą odpędza złe moce klęcząc i wydając skrzeczące dźwięki gitarą. Klimat w rodzaju snu na jawie - brakowało kłębów dymu, a zielono czerwone światła tylko potęgowały nastroje oniryczne.

Nic dziwnego, że jak przyszło do mocniejszego uderzenia, to ludzie pogłupieli. Mówi im Max, by zrobili kółko (nawet pokazuje) i by biegali po okręgu. Nie dali rady, po pół minuty i tak zrobił się klasyczny kocioł, a publika wpadała na siebie w pełni szczęścia, chaotycznym zadowoleniu. Może dziadzieję, ale nie tak to powinno wyglądać – chyba, że to forma buntu – ktoś mówi, by biegać w prawo czy w lewo – powiem nie!

Gdzieś w połowie występu przyszedł czas na prezentację perkusji. Reszta muzyków ze sceny zniknęła i pozostał sam Iggor. Rytmicznie walił w tom-tomy do akompaniamentu ”Jasco” puszczanego z taśmy. Mógł w tym nastrojowym kawałku nastąpić czas zadumy i refleksji, a niektórzy mogliby poczuć, że brak tu np. Andreasa Kissera. Bębniarz natomiast pokazał, że wie do czego służy jego instrument. Nie było co prawda rzeźnickich galopad na podwójnej stopie i złowrogich blastów – solo było raczej spokojne, nastrojowe i przepełnione wyczuciem smaku. Pod koniec przyszła reszta zespołu i zaczęli dalej ostro łupać “Ambush” i inne “Endangered Species”. W pewnym momencie Rizzo i Chow zniknęli, a pojawił się techniczny Maxa stawiając mu kocioł koło mikrofonu. Max wrócił z pałeczkami zamiast gitary i postukali sobie bracia chwilę razem.

Numery na płycie powoli zaczęły się kończyć, więc – nadal we dwoje, lecz Wokalista już z gitarą – dla smaczku powciskali kilka numerów (a raczej ich fragmentów) z innych albumów, takich jak np. Anti-Cop”, “Arise” czy “We who are not as others”. Zapodali również – już w czwórkę – cover Celtic Frost “Procreation (of the wicked)” oraz “Ace of Spades” naturalnie wiadomo czyje. Pod sceną wówczas rozpętało się czyste szaleństwo. Małe preludium do tego co miało nastąpić – ponownie “Roots Bloody Roots” - taka chyba klamra spinająca całość. Tym razem bardziej żywiołowo i na pełnej petardzie. Miły akcent na zakończenie.

Faktem jest, że nigdy nie byłem wielkim fanem tej płyty, nie znaczy to jednak, że nie bawiłem się dobrze oglądając jak odgrywają ją na żywo oraz, że nie doceniam jej poziomu artystycznego. W sumie koncert samych coverów, ale czemu nie. W końcu dlaczego tylko Sepultura ma grać sepulturę? Było mocno, także i etnicznie, było wiadomo czego się spodziewać, więc nie można mieć też pretensji np. o repertuar. Kto zna, ten się pewnie nie zawiódł, kto nie, ten pewnie był gdzie indziej.

Maxa lubię nie od dziś, Iggora tym bardziej. Zawsze chętnie pójdę na ich występy. Jak się zepną, to dadzą radę: w tym roku także przypada trzydziestolecie “Morbid Visions” oraz dwudziestopięciolecie wspaniałego “Arise”. Czekam z niecierpliwością na taki występ, to byłaby dopiero brutalno krwista miazga, koło której nikt nie przeszedłby obojętnie. Za dwa lata ćwierćwiecze Anno Domini Chaosu, może wówczas pojawią się znowu! 

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły