Od czasu rozpadu Life Of Agony niespecjalnie interesowałem się losami Keitha Caputo. W latach dziewiećdziesiątych Life Of Agony było objawieniem rozwijającego się wtedy gatunku hard core. Ostra, rytmiczna muzyka i głos jak Danzig sprawił, że Keith Caputo był rozchwytywany. Współpracował między innymi z Ugly Kid Joe i Type O’Negative. Po czterech latach istnienia Life Of Agony wydało genialną płytę “River Runs Red” i od tego czasu niestety nie nagrało już nigdy lepszego materiału.
W 1997 roku Keith Caputo odszedł z zespołu i jego losy przestały mnie specjalnie interesować. Od czasu do czasu dochodziły do mnie doniesienia, że wokalista jeszcze żyje i coś tworzy solowo. W 2003 świat spiorunowała wiadomość, że zespół się zjednoczył i tylko dzięki temu udało mi się załapać jeszcze na ich koncert i posłuchać starych dobrych kawałków. Niestety od czasu reaktywacji zespół nie dorobił się nowej płyty.Jako solista Keith Caputo nigdy nie osiągnął spektakularnego sukcesu. Jego przeprowadzka do Amsterdamu i współpraca z Within Temptation przy "What Have You Done" przysporzyła mu trochę fanów w Holandii, gdzie w 2008 roku “A Fondness For Hometown Scars” dostał się do setki najlepszych albumów - jednak zupełnie w samej końcówce.
Kilka tygodni temu muzyk poinformował na swojej oficjalnej stronie internetowej, iż zamierza zmienić płeć i przyjął pseudonim sceniczny Keith Mina Caputo. Proszę mi wybaczyć, że będę nadal używał rodzaju męskiego. Szanuje decyzje muzyka, ale siła przyzwyczajenia jest większa.
Na koncert w Meskalinie przyszedłem więc trochę nieprzygotowany, jednak bez uprzedzeń i z otwartym umysłem. Wcześniej na polskie koncerty Keitha Caputo bilety specjalnie się nie sprzedawały, jednak po tej wiadomości okazało się, że sporo ludzi chce po raz ostatni zobaczyć wokalistę i już pół godziny przed planowaną godziną rozpoczęcia koncertu zebrało się trochę ludzi. Koncert rozpoczął się jednak z półtoragodzinnym opóźnieniem - jak wiadomo: “Polska w budowie”. Przez remonty dróg zespół z Drezna do Poznania jechał całe 12h. Żeby koncert w ogóle rozpoczął się o sensownej godzinie, muzycy zagrali bez próby - dobrze, że nie “unplugged”. Z ciekawością rozglądałem się wśród publiczności, kilka znajomych twarzy upewniło mnie, że jest tu kilku fanów Life Of Agony, jednak zdecydowana większość ludzi pochodziła z jakiejś innej bajki. Jakieś panie w tipsach protestowały, że ludzie im zasłaniają i z barowych krzeseł nie będą nic widzieć. Jakieś gówniarze, na oko z podstawówki rozlały piwo pod sceną prawie zalewając kable - nie wiem - może bilety rozdawali w zakładach pracy.
Caputo został powitany gromkimi brawami. Duży plus za koszulkę Davida Bowie. Szybka lustracja - nadal wyglądał jak facet mimo długich włosów - jak zawsze mały, trochę już podstarzały- jedno jest pewne - będzie bardzo brzydką kobietą. Muzycy zaczęli od “Home”, a Caputo akompaniował sobie na gitarze akustycznej. Nauczyliśmy go mówić po polsku “dziękuje”. Całkiem nieźle mu poszło, widocznie uczył się tego słowa już wcześniej. Muzyk ponarzekał trochę na podróż, ale jak na takie zmęczenie i brak próby, wykonanie poszło bardzo sprawnie. Potem pojawiły się jeszcze “Tears Like Rain”, “Razzbery Mockery”, “Dew Drop Magic", "Hole in the Head”, “Selfish”. Kolejności nie pamiętam - setlistę zjadł mi pies. W międzyczasie gówniarze pod sceną stracili już całkowicie kontakt z rzeczywistością, a Keith przyznał jednej z dziewcząt, że w życiu nie widział jeszcze tak pijanej baby. Cóż - widocznie zwykle w trasach omijali Rosję. W połowie grania zespół został zmuszony do wypicia wódki. Początkowo nie wyglądali na bardzo tym faktem zachwyconych, ale po jednym głębszym trochę się rozkręcili. Widocznie publiczność uznała, że muzyk jest zbyt spięty, jednak Keith zawsze wygląda na trochę nieśmiałego. Pod koniec musiało pojawić się oczywiście skandowane przez widownie “New York City", no i w takiej atmosferze nie mogło zabraknąć bisów. Trochę piwa się polało więc już współczułem zespołowi grania na drugi dzień.
Keith Caputo - wielki głos w małym ciele, jednak jego kariera solowa to już zupełnie nie to, co wcześniej. Tak jak nie wyszło mu na dobre opuszczenie Life Of Agony, tak samo najprawdopodobniej nie wyjdzie dobrze na zmianie image. Muzyka, jaką wykonują z The Sad Eyed Ladies, to smutny post-grunge z elementami taniego rodzaju nielubianego przeze mnie rocka dla nastolatków, który dziś jeszcze nie ma nazwy i prawdopodobnie nigdy jej się nie nabawi. Muzyka jest dobra technicznie, lecz nieprzekonywująca, tak jak teksty piosenek, których tematyka zainteresować może amerykańską młodzież, lecz brak im uniwersalności i ponadczasowości. Dla mnie ten koncert był powodem do wspomnień i pożegnania z legendą.