Françoise Sagan przywitała się kiedyś ze smutkiem. Francuskiej pisarce wystarczyły do tego pióro, kilka kartek papieru i powojenna koniunktura na smutek. Tymczasem Trent Reznor i Mariqueen Maandig witają się z zapomnieniem. Para amerykańsko-filipińska potrzebowała dobrego studia muzycznego, kilku uznanych muzyków do pomocy i świeżego pomysłu w rzeczywistości postindustrialnej. Oba te światy, choć szalenie odlegle, mają coś wspólnego. Chodzi o to, że nie muszą być doceniane w mainstreamie aby zaznaczyć swoją obecność na pętli czasu. Wokół tego klimatu narodził się pierwszy album studyjny How To Destroy Angels zatytułowany „Welcome Oblivion”.
Mister Reznor i Miss Maandig w kilku historiach skupili się na trwałości uczuć wobec przemijania. Nie chodzi tylko o miłość, wydawać by się mogło naturalne zagadnienie dla tej pary, ale też o przyjaźń i zasadniczo wszystkie inne pozytywne wymiary koegzystencji dwójki ludzi. Proces przemijania na „Welcome Oblivion”, właściwie trwałości w przemijaniu, został omówiony w kilku perspektywach. Poznajemy młodych ludzi połączonych obawą przed starością. Poznajemy też dwójkę staruszków schowanych jakby za lustrem i mocujących się z ciężarem wymierającego pokolenia, a może chodzi im nie tyle o pokolenie, co o nich samych? Poznajemy też ludzi tu i teraz. Stojących w samym środku swojego życia. To dobry czas na refleksję. Właśnie w ten sposób w klimacie właściwym dla kultury industrialnej nie sposób nie dostrzec buntu Reznora i Maandig przed procesami przemijania. To nie jest bunt, który się kończy. Towarzyszy bowiem zarówno młodym, jak i staruszkom. Jest w nim coś beznadziejnego. Im bardziej próbuje się go wtykać na sztandary, tym łatwiej wpaść w pułapkę przemijania. Amerykanin i Filipinka ukryli się w mrocznych cieniach tego przemijania. Opowiedzieli o zapomnieniu towarzyszącym przeciętnym ludziom po śmierci, o stopniowej utracie powietrza odmierzonego w godzinach, minutach i sekundach, wreszcie o rozpadaniu się ducha na kawałki.
Historie zawarte na „Welcome Oblivion” wcale nie przygotowują do witania się ze smutkiem, ponieważ Reznor i Maandig chcieli w wyszukany sposób przedstawić to, co znajduje się na końcu przemijania. Zapomnienie. Najwyżsi hierarchowie kościołów, zwolennicy reinkarnacji i życia pozaziemskiego nie powinny być zachwyceni przesłaniem How To Destroy Angels, ale bunt Reznora i Maandig ma powiedzieć ludziom, że nad sensem życia nie trzeba się specjalnie rozwodzić. Duchy zapomnienia przyjdą prędzej czy później! Wokół „Welcome Oblivion” poza wspominaną parę pracował jeszcze Atticus Ross, a także w około-muzycznej części artystycznej Rob Sheridan. Kwartet to wybuchowy, niestroniący od eksperymentu i wielce oczekiwany. Klimat Nine Inch Nails, tego znanego z najmniej drapieżnych kompozycji zawartych na „The Fragile”, wylewa się licznymi strumieniami na pierwszym dużym dziele How To Destroy Angels. Zindustrializowane szarpaki, zadziory i brzeszczoty stanęły naprzeciwko nieśmiałym melodiom. Potężne, ozdobione niesamowitym brzmieniem sample i bity wymieszały się z „żywymi” instrumentami: gitarą, bębnami, klawiszami i tylko Reznor wie czym jeszcze. Całość żyje swoim własnym życiem. Krążek, jak to bywa przy dziełach naznaczonych talentem Reznora, ma w sobie coś bardzo organicznego.
W tym kolażu rozmaitych dźwięków często wyłaniały się wokale miss Maandig. Często za mgłą albo w tunelu, często w towarzystwie Reznora, często też na pierwszym planie. Pewnie można Maandig zarzucić brak przebojowości, ale czy o przebojowość w twórczości How To Destroy Angels chodzi? Skądże. Wokale pełnią tu raczej formę kolejnego instrumentu albo może raczej kontra dźwięku do pomysłów wygenerowanych elektronicznie. Żałuję trochę, że na kanwie wokalnej na więcej nie pozwolił sobie Reznor, który poza nielicznymi samodzielnymi partiami najczęściej towarzyszył żonie. Taki stan rzeczy wyniknął być może z tego, że „Welcome Oblivion” nie ma nic wspólnego z rockiem, a więc inaczej niż to bywało w przypadku kompozycji Nine Inch Nails. Otóż w How To Destroy Angels rządzi industrial oraz elektronika plus różne wariacje na temat tej muzyki. Niekiedy w zapętleniu, trudnej w odbiorze formule jak w utworach „Ice Age”, „Recursive Self-Improvement” i „Hallowed Ground”, a czasem otwarcie i bez kombinowania, jak choćby w znanym przed premierą utworze „How Long?” albo dziwacznie posklejanym „The Loop Closes”. W ten sposób nie umiem ocenić czy pierwsze duże dzieło How To Destroy Angels można nazwać muzyczną ponowoczesnością, nie wiem też czy „Welcome Oblivion” oznacza kolejny rozdział w wielkiej karierze Reznora. Wiem natomiast, że to dobry materiał.
Podsumowując myślę, że krążek ma w sobie coś bardzo magnetycznego. Przyciąga do kolejnych odsłuchów, otwiera się na muzyczne eksploracje. Granice muzyki w tym przypadku nie mają zbyt dużego znaczenia. Oto bowiem powrócił elektroniczny mistrz i jego industrialna świta.
----
O przesłaniu: "[...] w klimacie właściwym dla kultury industrialnej nie sposób nie dostrzec buntu Reznora i Maandig przed procesami przemijania. To nie jest bunt, który się kończy. Towarzyszy bowiem zarówno młodym, jak i staruszkom. Jest w nim coś beznadziejnego. Im bardziej próbuje się go wtykać na sztandary, tym łatwiej wpaść w pułapkę przemijania"
O muzyce: "Zindustrializowane szarpaki, zadziory i brzeszczoty stanęły naprzeciwko nieśmiałym melodiom. Potężne, ozdobione niesamowitym brzmieniem sample i bity wymieszały się z <<żywymi>> instrumentami: gitarą, bębnami, klawiszami i tylko Reznor wie czym jeszcze"
Tracklista: The Wake-Up, Keep It Together, And the Sky Began to Scream, Welcome Oblivion, Ice Age, On the Wing, Too Late, All Gone, How Long?, Strings and Attractors, We Fade Away, Recursive Self-Improvement, The Loop Closes, Hallowed Ground
Wydawca: Columbia