Po raz dwudziesty mocne uderzenia i dźwięki unosiły się nad kopalnianą hałdą w niemieckim mieście Neukirchen-Vluyn. Dwudziesta jubileuszowa edycja DONG OPEN AIR już za nami. Wreszcie po dwuletniej przerwie wywołanej pandemią, organizatorzy i uczestnicy Dong Open Air mogli wspólnie świętować jego dwudziestolecie.
Początki festiwalu sięgają 2001 r. wtedy to, zorganizowano poraz pierwszy niewielką imprezę u podnóża hałdy Dong. Obecnie festiwal nie tylko przeniósł się o 100 metrów wyżej na sam szczyt hałdy, ale także zyskał wielką renomę. Do Neukirchen-Vluyn chętnie przyjeżdżają fani mocnego uderzenia jak i sami wykonawcy. Od 2013 r. na Dong Festiwalu „pielęgnowane” są pewne tradycje, otóż wybierany jest oficjalny niemiecki kandydat do W:O:A Metal Battle - konkursu, który co roku odbywa się na Wacken Festiwalu. Tutaj bowiem w Neukirchen-Vluyn dwóch finalistów niemieckiego konkursu „ Metal-Newcomer” południa i północy Niemiec ponownie prezentuje się w 20- minutowym secie przed jury, które to dokonuje wyboru zwycięzcy. W tym roku zwyciężył zespół z miasta Kiel – DIVIDE, w ramach nagrody zajął się otwarciem tegorocznej imprezy. Warto dodać, że Divide do amatorów nie należy – ich korzenie sięgają 2009 r. - tak więc zespół zebrał już trochę doświadczenia scenicznego i pokazał, że na swoim rzemiośle się całkiem dobrze zna. Usłyszeliśmy przemyślane death-metalowe kompozycje z charakterystycznymi riffami, dozowane odpowiednią dawką energii. Widoczne było, że zespół całkiem dobrze bawi się na scenie i potrafi przelać emocje na publiczność. Na zakończenie zaserwowali fajną aranżację coveru zespołu Asphyx „Deathhammer”. Mimo wczesnej pory, dokuczliwego upału i mega kolejki po bilety, pod sceną zbierało się coraz więcej ludzi. Festiwalowa karuzela rozkręcała się, toteż zespół ERIDU (drugie miejsce w konkursie) został przywitany dość gorąco. Zespół czerpie swoje inspiracje z mitologii sumeryjskiej i to właśnie odzwierciedla się w ich tekstach – epickie wojny, sumeryjscy bogowie, legendarni wojownicy. A jak zespół zaprezentował się na Dongu? Zagrali dynamicznie i ambitnie, tak jak by chcieli wszystkim pokazać, że stać ich po prostu na więcej. I chociaż momentami dało się z ich strony wyczuć pewne rozczarowanie z drugiego miejsca, to trzymali fason. Podeszli do sprawy ultraprofesjonalnie, serwując całkiem solidne show. Wiadomo jednak, że początek festiwalu to dla większości uczestników pora aklimatyzacji, załatwiania formalności itd., i kiedy na scenie trwały przygotowania do kolejnego występu, spora liczba uczestników wraz ze swoimi tobołkami wdrapywała się na górniczą hałdę. Trzeba przyznać, że w takim skwarze, jaki przypadł na ten weekend, był to nie lada wyczyn. W sumie to hałda jest fajnym i specyficznym miejscem na imprezę muzyczną, ciekawe zagospodarowanie obszarów górniczych, tylko że nie przygotowanym na anomalia pogodowe. Brak miejsc zadaszonych, drzew dających cień, za to dużo kurzu i warunków wręcz pustynnych. Warunki może i były niekomfortowe, ale za to zabawa była przednia i do wyboru stała cała paleta doborowych zespołów. No i warto podkreślić, że na Dongu panowała harmonia i wyjątkowo rodzinna atmosfera. Kolejny wykonawca - zespół VOLTER przyciągnął pod scenę publiczność, która chętnie celebrowała twórczość zespołu Motörhead. Niemiecka grupa Volter zabrała nas bowiem w muzyczną podróż pod znakiem hard rocka i rock'n'rolla. Wystarczyło zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że właśnie na scenie stoi przed nami Lemmy i chłopcy z Motörhead. Ogólnie był to występ z mniej lub bardziej udanymi coverami. Może i była energia, kontakt z publicznością, ale to było nie wystarczające, gdyż zabrakło oryginalności, własnych pomysłów i aranżacji. Nastąpiła przerwa i przebudowa sceny, pod którą panowała genialna atmosfera. Widać „pandemiczna przerwa” tak bardzo wpłynęła na uczestników, że byli mocno spragnieni muzycznych wrażeń. Każdy z wykonawców witany i żegnany był niczym gwiazda festiwalu. Nie inaczej było też przy zespole SCARDUST. Gromkimi brawami publiczność powitała pięcioosobową ekipę z Izraela, na której czele stała charyzmatyczna wokalistka Noa Gruman. Ich muzyka lawirowała wokół regionów progresywno-metalowych, a każdy z utworów zawierał wiele frapujących momentów upiększonych głosem wokalistki o niezwykle interesującej barwie. W trakcie jednego kawałka potrafiła tak wiele wydobyć ze swego głosu. Przeplatała partie melodyjne z ostrymi, wręcz growlingowymi. Naturalnie sama wokalistka nie przyczyniła się do sukcesu na scenie, Scardust składa się z doborowych muzyków, którzy znają się na swoim rzemiośle i potrafią budować majestatyczne kompozycje. Do tego zespół dysponował olbrzymim pokładem energii, którym to zresztą znakomicie rozporządzał i odpowiednio dozował. Iskrzyło nie tylko na scenie, ale i pod nią, wśród fanów zespołu. Zresztą na tym festiwalu ciągle coś działo się pod sceną i nigdy nie świeciło tam pustkami. Publiczność bawiła się przednio, również w trakcie występu grupy WIZARD. Ich występ przebiegał pod znakiem klasycznych heavy metalowych riffów, solówek i szybkiego zmian tempa. Bez wątpienia zespół dysponował ogromnym pokładem energii, a stawiając na spontaniczność i szczerość przekazu, zjednał sobie serca publiczności. Las rąk uniesionych do góry, a potem oklaski w rytm kawałków, robiły wrażenie. Zresztą zespół dopingowany był nie tylko przez swoich fanów, ale pierwsze rzędy należały do najbliższej rodziny muzyków. A wiadomo, że taka publika zobowiązuje i motywuje. To był fajny, żywiołowy koncert pełen zwrotów akcji i radości z wykonywanego rzemiosła. Festiwal rozkręcał się na całego, a emocje ciągle rosły. Dobrze, że publiczność była w tak dobrej formie, bo czekały na nią wielkie muzyczne atrakcje i spory fizyczny wysiłek. A to wszystko za sprawą Szwedów z BROTHERS OF METAL. Ta ośmioosobowa kapela zaprezentowała bardzo żywiołowe widowisko z muzyką o niezwykłym klimacie. Atuty zespołu to duże poczucie humoru, radość z grania no i szaleńcza power metalowa muza podana w wikingowym stylu. Udało im się wydobyć ze swojej interpretacji muzycznej coś indywidualnego i wyjątkowego. Ponadto publiczność do boju wzywało trzech wokalistów. Brothers of Metal mają w swoich szeregach wokalistkę o mocnym, głębokim wokalu, w którym dżemie ogromny potencjał ekspresji. Ylva Eriksson była w świetnej formie wokalnej, oscylowała między różnymi biegunami magii dźwiękowej. Ale równie dobrze spisywało się jej dwóch kompanów. To trio wokalne dało niezłego czadu i genialnie się uzupełniało. Naturalnie miało to swój odzew w reakcji publiczności, crowdsurfing rozszalał się na dobre i ochrona miała pełne ręce roboty. Jeszcze publiczność nie zdążyła ochłonąć po muzycznej podróży z Brothers of Metal, a tu już szykowała się kolejna atrakcja pokaźnego kalibru w postaci KNORKATOR. Co działo się w trakcie tego występu nie sposób opisać, gdyż każdy zagrany kawałek czymś zaskakiwał, dostarczał emocji. Na dodatek tym kawałkom nie brakowało hitowego polotu i ukazywało pełnię aranżacyjnych zdolności zespołu. I chociaż odnosiło się czasami uczucie, że jadą na całkowitym spontanie, to jednak ich poczynania były odpowiednio przemyślane i poukładane. Ta pomysłowość aranżacyjna mogła się podobać, jest to zespół typowo festiwalowy, nadający takt i który na długo zapada w pamięć uczestników. To była naprawdę ostra jazda, przy sporej porcji niezłego grania. Knorkator ma w swoich szeregach niezwykle charyzmatycznego frontmana, który jest bardzo żywiołowy i po którym można się wszystkiego spodziewać. Nawet tego, że w trakcie wykonu np.: kawałka „Revolution“ zrzuci swoje ciuchy i zaprezentuje się przed widownią w czerwonych, lateksowych spodenkach. Dynamiczne kompozycje i wszechobecna, wyczuwalna radość z grania i dużo emocji towarzyszyły im w trakcie całego występu. Szczególnie te emocje były widoczne, kiedy to na scenie pojawiła się córka frontmana – Agnetha i wspólnie w duecie z tatą zaśpiewała jeden z kawałków. Sporo działo się nie tylko na scenie, ale i pod nią – typowe festiwalowe szaleństwo. Są takie zespoły, które można oglądać na żywo bez końca. Legenda trash metalu – TESTAMENT zdecydowanie zalicza się do tej kategorii. W ich muzyce jest czad i dużo energii. A poza tym klasa, która nie pozwala wrzucić ich do jednego worka z innymi zespołami pokrewnego gatunku. Ich występ był wielkim wydarzeniem, zagrali jak zawsze z finezją i luzem, porywająco. Do tego nawiązali wspaniały kontakt z fanami, którzy reagowali wręcz euforycznie – gromkie okrzyki i te wszystkie chóralne śpiewy robiły wrażenie. Publiczność dała się po prostu ponieść emocjom. Wokalista Chuck Billy swoim śpiewem wyrażał wszystko – radość, smutek, do tego jego wokal był pełen ekspresji i żarliwości. Dzięki swoim uczuciom, miłości do tego co robi, potrafił zaprezentować pełen wachlarz swoich zdolności wokalnych. Mimo upływu lat jest wciąż w znakomitej formie, wciąż pełen młodzieńczej werwy. To trzeba po prostu widzieć, jak Chuck przeżywał każdą wyśpiewaną strofę, jak akcentował to, na czym mu najbardziej zależało, i jak powtarzał każdy riff gitarowy. A do tego dyrygował publicznością tak jak chciał i błyskawicznie rozruszał tłum pod sceną. Lecz nie sposób skupić uwagi tylko na Chucku, kiedy to za bębnami siedzi nie kto inny, jak sam mistrz - Dave Lombardo. Od marca tego roku Dave współpracuje z zespołem, chociaż mieli już wcześniej taką sposobność, kiedy to Lombardo wspomagał Testament przy nagrywaniu płyty "The Gathering" (1999). Miłośnicy perkusyjnej wirtuozerii mieli nie lada ucztę. To była klasa sama w sobie jak Dave sprawnie poruszał pałeczkami, jak walił w talerze. Co ten facet wyprawiał, to się w głowie nie mieści. Ale Testament to przecież nie tylko Chuck i Dave, trzeba też wymienić kolejnych wykonawców - Alex Skolnick który niejednokrotnie wznosił się na wyżyny inwencji, no i Eric Peterson i na basie Steve Di Giorgio, którzy dotrzymywali mu kroku i wprowadzali słuchaczy w błogi trans. Ten występ był prawdziwą poezją trash metalowych dźwięków i jednorazowym przeżyciem dla każdego fana tego zespołu. I tym wspaniałym aktem muzycznym zakończył się pierwszy dzień festiwalu. Ogólnie impreza trwała trzy dni, oferowała ciekawy program muzyczny i sporo atrakcji. Dla mnie, niestety festiwal zakończył się na pierwszym dniu. Sporo mnie ominęło, ale i tak ten jeden dzień zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Może dlatego, że ta edycja była wyjątkowa – jubileuszowa, wyczekiwana po długiej „pandemicznej przerwie, celebrowana przez uczestników jak wielkie rodzinne spotkanie. Zorganizowana brawurowo przez i dla miłośników „mocnego uderzenia”.