10 września odbył się w Gdyńskim Uchu koncert Bulldozer, Azarath, Witchmaster i Deus Mortem. Na wstępie chciałbym nadmienić, że o włoskich thrashmetalowcach z Bulldozer wiedziałem tylko tyle, że są z Włoch i grają thrash, nic poza tym. Nie słyszałem ich muzyki, nie wiedziałem jak wyglądają muzycy, trochę kojarzyłem logo. Koncert, który miałem szczęście podziwiać skłonił mnie do głębszego zainteresowania się kapelą. Nie ma lepszego sposobu na przekonanie kogoś do granej przez siebie muzyki, jak zagrać na jego oczach koncert życia.
Zanim przejdziemy do meritum musiałbym wylać przynajmniej niewielkie wiadro pomyj na głowy personelu Ucha, przez który koncert opóźnił się o jakieś dwie godziny. Przemknąwszy jak cień po kuluarach zdołałem wywiedzieć się, że ten pocieszny, zataczający się pan w białej koszuli, który kręcił się po klubie, to był dźwiękowiec. Facet zupełnie nie był w stanie ustawić kapelom brzmienia, a więc musiały wziąć się za to same. Pomijając jednak obsuwę, cała ta sytuacja wyszła kapelom na dobre, ponieważ zabrzmiały o niebo lepiej, niż generalnie brzmią zespoły w Uchu. Nie wiem, czy pan Panda doszedł w międzyczasie do siebie i zrobił, co do niego należało, czy też bardzo mocne i klarowne brzmienie zespołów było efektem ich własnego czuja, ale jeśli mamy do czynienia z drugą opcją, to należałoby robić w zebranym przed koncertem tłumie zrzutkę na wódkę dla dźwiękowca, a koncert opóźnić o godzinę-półtorej i dać kapelom nieco czasu na wygenerowanie solidnego mięcha na głośnikach.Parę godzin i parę piw po wejściu do klubu z sali dobiegać nas zaczęły pierwsze blasty Deus Mortem. Siedząc na dupie przed kompem parę dni wcześniej postanowiłem zobaczyć na Metal-Archives co to za kapela i jaką też dziedziną metalu się para. Nie znalazłem ich w bazie, a więc byłem przekonany, że to jakiś młody zespół, któremu się poszczęściło i zamiecie dechy przed takimi tuzami jak Azarath i Witchmaster. Okazało się jednak, że panowie nie są młodziakami, mało tego, zamiatanie dech przed Azarath i Witchmaster to dla nich żaden honor, bo połowa Deus Mortem gra w Azarath. Na wokalu i gitarze tej black metalowej hordy był nie kto inny jak znany z Anima Damnata i grający obecnie w Azarath Necrosodom, a drugą gitarę, jeśli mnie wzrok nie zmylił, dzielnie szarpał sam Inferno. Panowie z Deus Mortem zdołali zagrać bardzo interesujący, acz krótki koncert złożony może z kilku, ale za to dobrych numerów gęsto przetykanych blastami i kostkowaniem. Znać było, że muzycy z niejednego kotła siarę pili, bo raz że zagrali sprawnie, a dwa, że wzbogacili występ emitowanym ponad ich głowami bardzo, ale to bardzo niepokojącym materiałem filmowym. Ich koncert można przyrównać do szybkiego ciosu w twarz, weszli, rozgrzali i zainteresowali publikę, i szybko zeszli, żeby ustąpić miejsca gwiazdom wieczoru.
Duża część publiki przybyła do Ucha na Witchmaster. Panowie szybko i sprawnie zainstalowali się na scenie i poczęli rzygać w stronę publiki swoją trucizną. Zero konferansjerki, zero „can’t hear you” – tylko nienawistnie i z pasją odjebane klasyki takie jak „Blood Bondage Flagellation”, „Satanic Metal Attack”, „Obedience”, „Masochistic Devil Worship”, etc. Tłum momentalnie począł falować i rzucać się w tę i we wtę, wrzeszczeć nazwy uwielbianych utworów, wznosić tradycyjne i nieśmiertelne „napierdalać!”, ktoś tam nawet powiedział, że niespecjalnie lubi papieża. W trakcie gigu na scenę wszedł się jeden z fanów i zaczął w ekstatycznym uniesieniu lizać ustawione na stojakach ludzkie czaszki. Parafrazując Juliusza Cezara: veni, vidi, fuck off and die.
Wielka szkoda, że przez obsuwę (która miała przecież miejsce z winy Ucha) kapele były zmuszone skrócić set, a na bisy pozwolono jedynie Bulldozer. Tak mi się coś zdaje, że jak ktoś nawali, to powinien jakoś to zrekompensować, ale co ja tam wiem. Dobrze, że chociaż w pewnym momencie koncertu wszedł na scenę przypominający Barta z Hermh jegomość, który siedział też na kasie, i przeprosił w imieniu swoim i zespołów za obsuwę, za którą nie ponoszą de facto winy. I okej, jedziemy dalej.
Po Witchmaster na scenie zadekował się odnowiony i odmieniony Azarath. Bruno, jak wiemy, pożegnał się z zespołem, a na jego miejsce, jak już pisałem wyżej, przyjęty został piekielnik Necrosodom, który bardzo zmienił oblicze kapeli. O ile wcześniej z okładek straszyły czarno-białe bestie, a z tekstów sączył się sex, drugs and death metal, o tyle teraz jest w muzyce i tekstach Azarath o wiele więcej światła i przestrzeni, a na merchu można zaobserwować chaognostyczne symbole. Jak zagrał Azarath? Poprawna odpowiedź brzmi: diabelsko. Stuff z nowej płyty jest bardzo połamany i niezmiernie różni się od tego, co kapela prezentowała wcześniej, ale bezkompromisowa intensywność i wszechobecna ekstrema zawsze obronią się na żywo i tak też było tym razem. Azarath zaprezentowali numery z najnowszej „Blasphemers’ Maledictions”, a więc „The Abjection”, „Supreme Reign of Tiamat”, „Holy Possessions” i „Harvester of Flames”, jak również ze starszych albumów wypełnionych po brzegi hiciorami w klimacie „Christscum”, „Whip the Whore”, „Baptized in Sperm of the Antichrist” czy „Beast Inside”. Brzmieli i grali bardzo dobrze, Inferno wcale nie traci formy i z całym przekonaniem napierdzielał w swojego biednego Spauna tak, jak to tylko on potrafi. Necrosodom bardzo fajnie nakręcił atmosferę prosząc o przygaszenie świateł i podpalając znicze na ustawionych uprzednio na scenie stojakach z wielkimi pentagramami. Za zestawem Inferno wisiał na łańcuchach wielki witraż w kształcie krzyża, którego jednak nie uświadczylibyście w kościele. Zespół zaprezentował się po dłuższej przerwie znakomicie i udowodnili tym samym, że nie są jedynie side projektem pałkera Behemoth, a pełnokrwistym zespołem, który ma coś do powiedzenia. Bardzo udany i zapadający w pamięć gig, klasa pełną gębą.
Po zakończeniu gigu udałem się pooddychać na dwór. No więc oddycham sobie a tu nagle hałas tłuczonych butelek i przesuwanych ławek, zduszone „kurwa mać” i kobiece krzyki. Okazało się, że jakichś dwóch ogierów miało odmienne zdanie odnośnie tego, do kogo należy jedna z siedzących z nimi dam. Panowie dali sobie po mordzie tak, że zza warstwy krwi i wielkiego guza nie można było dostrzec twarzy jednego z nich. Na szczęście szybko ktoś wezwał karetkę i koleś chyba przeżył. Napięta atmosfera i poszarpywanki trwały jeszcze przez chwilę, ale najprawdopodobniej rozeszło się po kościach. Po zakończeniu konfliktu na gotowe przyszła ochrona. No jaja, powiadam wam.
Do rzeczy - po Azarath przyszedł czas na gwiazdę zespołu, a więc na Bulldozer. Tak jak napisałem wyżej, nie wiedziałem o kapeli prawie nic i zdawało mi się, że na scenę wyjdą jakieś dziady i będą pukać sobie w średnich tempach. W zasadzie to po gigu Azarath chciałem już się zwijać, ale poczucie dziennikarskiego obowiązku mi nie pozwoliło - i bardzo dobrze, bo inaczej wiele bym stracił.
Siedzę sobie, sączę browara, a na scenę wchodzi jakaś dziwna ekipa: gruby gitarzysta z gitarą podciągniętą pod samą szyję, wystylizowany na lata 80-te pudel w obcisłych legginsach i jego kumpel, tylko parę dekad starszy, pałker, który ważył chyba mniej, niż niejedna ze zgromadzonych tego dnia w Uchu kobietek oraz łysy, 50-letni na oko, wokalista w cudacznej brodzie, płaszczu Draculi i, jakby to ujął Sapkowski, „wejrzeniu diabła”. Moją ciekawość wzbudził również zamieszczony w centralnym punkcie sceny ociekający krwią kościelny pulpit z przymocowanym mikrofonem. Scenografia jak ze starego horroru, pomyślałem sobie, ciekawe, jak zabrzmią. I powiem wam, że jak zaczęli napierdalać, to skończyłem browca i poszedłem pod scenę. Panie i panowie – tak żywiołowego thrashmetalowego koncertu nigdy wcześniej nie było mi dane doświadczyć. Bulldozer napieprzali jak pojebani, gitarzyści skakali i rzucali się po scenie, pałker napierdzielał tak, że jego wirujące z szybkością światła kończyny wprawiłyby w konsternację niejeden wentylator, a wokalista powiewając płaszczem grzmiał ze swojej ambony siejąc po tłumie fanów złowróżbnym spojrzeniem.
To jest niesamowite, że pomimo takiego stażu muzycy Bulldozer wciąż grają z taką pasją i zaangażowaniem. Na te kilkadziesiąt minut wszyscy w Uchu zapomnieli, że jest rok 2011 i cofnęli się na trochę prosto do roku 1980, kiedy nie było jeszcze w metalu niedowartościowanych prawdziwków i napuszonych pseudoartystycznych pawi, tylko pasjonaci i szaleńcy. Bulldozer jest w znakomitej formie i każdy, kto widział ich w Uchu tamtej nocy, to potwierdzi. Nie znam ich kawałków, ale bacznie obserwowałem koncert od początku do końca i wiem, że był numer o piłce nożnej („Derby”?), politykach (zapewne jeden z wielu) i jeszcze kilku innych rzeczach. Kto by zresztą starał się zapamiętać tytuły, które i tak zaraz wylecą głowy pod wpływem dzikiego headbangingu?
W każdej sekundzie występu widać było, że zespół daje z siebie wszystko. Swój szybki i bezkompromisowy thrash łoili z pasją i zaangażowaniem, których mogłyby się od nich uczyć zespoły o 20 lat młodsze. A najfajniejsze, że widać było ile radości im to sprawia, bo szczera pasja momentalnie udzieliła się publiczności. Pomijając nieco flegmatycznego basistę o łydkach Lance’a Armstronga, muzycy śmiali się i przybierali różniste grymasy, jakie pojawiają się na twarzy każdego, kto robi to co kocha. Zwłaszcza wokalista udatnie wszedł w rolę mrocznego kapłana i poza wrzeszczeniem tekstów do mikrofonu chodził po scenie, przybijał piątki publice, wił się jak opętany i nawiązywał łamanym angielskim kontakt ze spragnioną ekstremy widownią. Ciekawym elementem show był nikczemnych rozmiarów Azjata w szacie mnicha, który od czasu do czasu dodawał do występu swoje trzy grosze na mrożących krew w żyłach klawiszach i machał śmiesznie końcówką mnisiego kaptura. Z całą odpowiedzialnością twierdzę, że Bulldozer pokazali niesamowitą klasę i zagrali koncert, który godnie zakończył tournee Blasphemers’ Campaign. To był niesamowity, niezapomniany gig, który wtłacza słuchaczom do głów 2-beatowy metronom pobrzmiewający jeszcze długo po zgaszeniu świateł.
Tak więc podsumowując: to, co zepsuł personel Ucha, naprawiły zespoły, z których żaden nie zagrał słabo czy na odpierdol. Niech już będą tradycyjne w polskich realiach koncertowych obsuwy, niech będzie wszystko, ale niech zaproszone na trasy zespoły grają tak, jak grał Deus Mortem, Azarath, Witchmaster i Bulldozer. Genialny, zajebisty koncert, oby więcej takich, czego sobie i wam życzę.