Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Film :

Anton Corbijn - Control

Dosyć trudno było mi zabrać się do napisania tej recenzji. Film obejrzałam już dosyć dawno temu, ale przez ten czas dzielący mnie od tego, co teraz piszę, wypełniłam rozmyślaniami, poszukiwaniami, a przede wszystkim tłumaczeniami. Tak, właśnie tłumaczeniami. Tłumaczyłam sobie, dlaczego ten film wywołał u mnie tak skrajne emocje. Na początku (przez jakieś 30 minut trwania filmu) stwierdziłam, że obraz ten mi się nie podoba. Jednak, co ciekawe, w miarę rozkręcania się filmu, wywoływał u mnie coraz to pozytywniejsze emocje. Myślę, że stało się tak wtedy, gdy zobaczyłam pierwszy występ aktorskiej grupy Joy Division, przedstawiony na tym ruchomym obrazie.
Film ten wyreżyserował Anton Corbijn, twórca legendarnych teledysków grup U2, Depeche Mode czy Nirvany. Trzeba zaznaczyć, że "Control" stworzył fan Joy Division, ich współpracownik, który przybył do Anglii w 1979 roku, jako początkujący, obiecujący fotograf, zachwycony debiutancką płytą obiecującego zespołu "Unknown Pleasures". Tenże młody wówczas człowiek, postanowił, że chce poznać swoich idoli. Udało mu się. Z powodzeniem robił dla nich fotografie (m.in. zachwycająca okładka płyty "Closer"), a także zrealizował klip do piosenki "Atmosphere" (chyba trudno zapomnieć te zakapturzone postacie, przywołujące na myśl Krzyżaków).

Teraz, prawie 30 lat później, składa filmem "Control" hołd swoim idolom, ale i przyjaciołom. Sądzę, że hołd ten dany jest głównie Ianowi, gdyż cała fabuła filmu jest praktycznie o jego osobie. W sumie trudno o inny efekt scenariusza, skoro jego oparciem była książka żony Curtisa - Doborah "Przejmujący Z Oddali".

Film jest czarno-biały i czasami podczas projekcji zastanawiałam się, czy ten minimalizm kolorystyczny nie jest pewną płachtą przykrywającą niedociągnięcia dzieła. Podobno zrealizowano go najpierw w normalnych kolorach, lecz reżyserowi nie spodobał się efekt, więc postanowił pozbawić go barw.

Wszystko zaczyna się niby normalnie: młody Curtis, palący trawę i słuchający "Jean Genie" Davida Bowiego. Na biurku jego pierwsze teksty. Z twarzy chłopaka bije pewność siebie, ale i naiwność, niewiedza o świecie. Jego beztroska i samotność zburzona zostaje, kiedy w przypływie młodzieńczego entuzjazmu i zaślepienia, proponuje swojej dziewczynie Debbie (Samanta Morton), małżeństwo. Znamienna jest scena, gdy młoda para siedzi obok siebie w samochodzie, zaraz po ceremonii zaślubin. Wtedy można wyczuć, że wraz z tym dniem, zacznie się w przyszłości pasmo nieszczęść. Ci młodzi ludzie popełnili pierwszy i na pewno nie ostatni kardynalny błąd w swoim życiu.

Późniejsze sceny są dosyć typowe, jakby migawki: Curtisowie w klubach, zawsze razem, zapatrzeni w siebie. Ale wśród tego natłoku zdarzeń, jest jedno wyróżniające się: koncert The Sex Pistols. Od tego momentu zaczyna formować się zespół Warsaw który w późniejszym czasie przemianuje się na Joy Division. Wszystko, co dotyczy zespołu jest jakby dodatkiem do dramatu Iana, co fanom zespołu, może trochę przeszkadzać. Sam główny bohater sprawia wrażenie jakby wraz z przesuwaniem się filmu do przodu był coraz mniej obecny. Jego buńczuczne zachowanie jest za bardzo wystylizowane na tle filmu. Płaszcz z napisem na plecach "Hate", może trochę śmieszyć, ale sądzę, że w niektórych wypadkach reżyser za bardzo uprościł osobę Curtisa.

Wiele jest jednak scen, dla których film warto obejrzeć. Choćby sama muzyka towarzysząca poszczególnym obrazom. Wykorzystano nie tylko utwory Joy Division, w większości wykonane przez samych aktorów (!) grających postacie z zespołu, ale także The Sex Pistols (to zrozumiałe, zważywszy na to, iż to właśnie po obejrzeniu ich koncertu, młodzi muzycy postanowili skombinować jakiś skład), David Bowie (pierwszy prawdziwy idol Iana) oraz Iggy Pop ("The Idol" to płyta, która wywarła niesamowity wpływ na twórczość Iana, ale także zakończyła jego życie). Sceny muzyczne, zachowanie Curtisa (rewelacyjna rola Sama Rileya) i wszystko, co jest bardziej związane z zespołem ogólnie, niż z Ianem, przedstawione zostało w bardzo oddający przeszłość sposób. Choćby występ w znaczącym w tamtym czasie programie Tomy'ego Wilsona i wykonanie tam piosenki "Transmission".

Główny wątek filmu tkwi w stosunkach Iana z żoną, dzieckiem i kochanką. Jego bezradność czasami wręcz odpycha, ale są też chwile kiedy chcielibyśmy mu pomóc. Widzimy jego walkę duchową, strach przed dorosłością. Bycie dojrzałym wymusza na nim przedwczesne ojcostwo, ale on woli koncerty i kochankę Annik (Alexandra Maria Lara), która wraz z coraz większym zaangażowaniem się w narastające dla obu stron uczucie, wzmaga u niego wyrzuty sumienia, ale pozwala także odetchnąć od ciągłych pretensji żony i pieluch. Jest taka scena, kiedy Ian mówi, że byłby dobrym ojcem, gdyby nie był w zespole. Widzimy, że ten człowiek jest wszystkiego, co go otacza świadomy; że jego decyzje (już te po spontanicznym "Zróbmy sobie dziecko!") są przemyślane, że nic nie dzieje się w jego życiu bez przyczyny, ale jednak wszystko go przerasta. Czuje się on słaby i mały pośrodku dwóch kobiet (nie wie, którą z nich kocha: żonę czy kochankę). To właśnie ta beznadziejność jego sytuacji chyba najbardziej wzrusza i urzeka; całkowita, dobrowolna samodestrukcja.

Kolejnym plusem są zdjęcia. Ujęcia Iana na tle Manchesteru lat '80. pochłaniają jak zbyt gęsta mgła. Fantastyczne. Pod względem osadzenia obrazu w latach '80. jest to zrobione wręcz po mistrzowsku, bo nie doszukałam się żadnych uchybień, np. telefonu komórkowego w knajpie. Samochody, stare telefony na korbkę, wszystko jest takie, jakie było wtedy, gdy Ian żył.

Myślałam, że film ten wytłumaczy mi, odmitologizuje tajemniczą postać wokalisty Joy Division. Czytałam wiele wywiadów z Corbinjem i wypowiadał się głównie w taki tonie o swoim filmie: "że to nie jest film o zespole, ale dramat biograficzny, że nie ma za zadanie postawić Ianowi pomnika, lecz pokazać ciemniejsze strony jego krótkiego życia". Wszystko byłoby OK, gdyby nie to, że mi ten film po prostu nie pokazał zbyt wiele. Dalej nie wiem dlaczego Ian popełnił samobójstwo. Czy naprawdę nie miał innego wyjścia, czy to była dla niego ostateczność? A może była to zwykła eutanazja, uśmiercenie się na własne życzenie ze strachu przed nieuchronnie zbliżającą się i tak śmiercią?

Mimo wszystko film jest chyba taki jak Ian: enigmatyczny, ponury i tajemniczy. I sądzę, że to właśnie go broni. A tak na marginesie, to jest to i tak obowiązkowa pozycja dla ludzi, którzy kochają muzykę Joy Division! Tutaj nie ma żadnej dyskusji.
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły