Nie wiem jak to się stało, że przez tyle lat twórczość Nicka Cave'a omijałem szerokim łukiem zupełnie niezamierzenie. Znając bardzo pobieżnie jego twórczość szufladkowałem go jako "miłego dla ucha artystę", potrafiącego serwować bluesujące pościelówy doskonale sprawdzające sie przy szklaneczce whisky w jesienny, deszczowy wieczór. No ale i przyszedł moment, kiedy Gniewkowi zachciało się posłuchać tego niskiego, pełnego depresji głosu. Przypadek sprawił, że pewnego słonecznego popołudnia namiętnie szorując sracz poleciało "Tender Prey"... 50 minut później jedyną rzeczą, która na tym świecie była taka sama był ów nieumyty kibel...