Perełek z lamusa ciąg dalszy. Dziś chciałem przybliżyć Wam jedyny album, a w zasadzie jedyny materiał amerykańskiej formacji The Last Things. Nic dziwnego, że "Circles And Butterflies" przeszło praktycznie bez echa, gdyż w czasach królowania death metalu i grunge'u mało kogo interesowało progresywne granie, a z takim właśnie mamy do czynienia na tym wydawnictwie. Myli się jednak ten, kto spodziewa po The Last Things naśladowców Fates Warning, Queensryche czy nawet Dream Theater.
Źródeł inspiracji dla omawianego tu zespołu należy szukać wśród takich artystów jak Marillion, Megadeth czy nawet Atheist, gdyż to właśnie w tym kierunku biegną nasze skojarzenia. Muzycy The Last Things rzeczywiście odważnie żonglują tymi dość odległymi stylistykami i trzeba przyznać ,że efekt końcowy jest porażająco dobry - przynajmniej w pierwszej części płyty.No właśnie - album można podzielić na dwie części. Pierwszą z nich stanowi sześć utworów, które tworzą jedną długą suitę poruszającą temat ludzkiej świadomości. Kolejne pięć utworów to już luźniejsze kompozycje, niepowiązane konceptualnie ze wspomnianą suitą. Nie da się ukryć, że różnica w poziomie pomiędzy obiema częściami jest spora. O ile pierwsza połowa płyty może zapierać dech w piersiach, o tyle kolejne kompozycje są ewidentnie bez pomysłu, mocy i najzwyczajniej nie trzymają się kupy.
Skupiając się jednak na warstwie stylistycznej, trzeba przyznać, że The Last Things jest tworem bardzo oryginalnym. Stelażem dla muzyki Amerykanów jest klasyczny rock progresywny, by nie powiedzieć artrock. Najbliższe skojarzenia biegną w kierunku Marillion z czasów "Fugazi", choć subtelność dźwięków, sposób wykorzystania instrumentów klawiszowych i ogólna przestrzeń mogą kojarzyć się z jedynym albumem Vauxdvihl (nota bene wydanym rok po "Circles And Butterflies"). W tych spokojnych fragmentach muzycy The Last Things czują się wybornie, a mocny głos Richarda Elliota IV i jego maniera wokalna mogą kojarzyć się z Fishem.
Pośród tego progresywnego kosmosu grupa upchała szereg thrashowych i techno-thrashowych motywów. Wielokrotnie, gdy grupa folguje z ostrzejszymi klimatami nasuwają się skojarzenia ze starym Megadeth, zaś, gdy na pierwszy plan wysuwa się sekcja rytmiczna, czuć wyraźny ukłon w stronę cudaśnych łamańców autorstwa duetu Patterson/Flynn z Atheist. Nic dziwnego, skoro basista Darren McFarland miał swój epizod w tejże kultowej formacji. Przez pierwsze sześć utworów ten gatunkowo rozstrzelony mechanizm działa niemal bezbłędnie (choć te stricte thrashowe motywy są najsłabszym jego ogniwem) i czaruje różnorodnością temp i nastrojów.
Maszyna psuje się niestety, gdy suita dobiega końca. Kolejne utwory są już bez polotu, tempo siada i jest bardziej jednorodne, co w połączeniu z suchym, dość płaskim brzmieniem raczej nie daje słuchaczowi radości z odsłuchu. Niestety, im bliżej końca, tym bardziej obojęetnie się tego słucha, a magia "Circles And Butterflies" z każdą nutą coraz bardziej gaśnie.
Patrząc na całość tego wydawnictwa trzeba powiedzieć, że jest przeciętne. Grupa miała przeogromny potencjał, czego dowodem niech będzie sześć pierwszych kompozycji. Dla nich też warto zapoznać się z tym krążkiem, aby posłuchać czegoś odbiegającego od ówczesnych kanonów progresywnego metalu.
Tracklista:
01. Inside the Circle (The Scorpion and the Capricorn)
02. Blackhours
03. Circle of Wills
04. The vow
05. After... Birth
06. The Circle Ends
07. Ghost from the Past
08. The Missing Piece
09. Morgan's Song
10. Reservations
11. The Spirit Lives
Wydawca: Nordic Metal (1993)