Nie obejdzie się bez opisania płyty, która mimo upływu lat (wydana w
1999 roku) wydaje mi się najlepszą produkcją jaką kiedykolwiek
słyszałam. O wielu można mówić, że są dobre, ciekawe, do posiedzenia
przy kominku czy do tańca... jednak ten twór to istne arcydzieło...
zjawisko.
Krążek, którego słucham ze szklistym, nieobecnym spojrzeniem i z wypiekami na twarzy, odpalając papierosa za papierosem i przeżywając ponad półtoragodzinny muzyczny orgazm... Chce się do tego tańczyć, śpiewać, krzyczeć, ale z drugiej strony nie chciałoby się zakłócić perfekcji, przegapić czegoś. Przełączenie na następny utwór również zdaje się być niemożliwością, gdyż to co aktualnie wydobywa się z głośników paraliżuje i nie pozwala na jakikolwiek fałszywy ruch... trzeba czekać i chce się oczekiwać, by po chwili po przyspieszonym biciu serca odkryć, że było warto, że właśnie tak ma być i wszystko składa się na idealną, Genialną całość (choć czasem na odkrycie tej słodkiej prawdy potrzeba nieco czasu). To muzyka, którą trzeba oswoić, pozwolić jej wwiercić się w głąb mózgu. Dźwiękowa amfetamina. Osobny organizm - fenomenalny i doskonały, który może jednak doprowadzić do psychicznej dezintegracji (dlatego bliższe zapoznanie z nim wskazane jest raczej osobnikom emocjonalnie dojrzałym). Płyta jest podzielona na dwie części: "Left" i "Right" - obie równie niesamowite... kojące jak i jednocześnie rozszarpujące duszę. Można by się skupić na każdej piosence z osobna, gdyż każdy z utworów to prawdziwy majstersztyk... jednak, by przeżyć ją w pełni, zdecydowanie powinno się jej słuchać w całości.
"Left" otwiera "Somewhat Damaged". Rozpoczyna się akustycznie, pewna, prosta perkusja, potem wchodzi odgłos jakby smyczka, który zamiast dotykać struny trze po instrumencie i powoli się rozkręca... wchodzi coraz więcej industrialnych dźwięków, napięcie narasta... Trent bawi się słuchaczem raz śpiewając słowa łagodnie, to znów wykrzykując je, co potem koronuje aksamitnie wykonanym, lecz ostatecznie agresywnie zakończonym fragmentem, by przejść w spokojne, ale ostro wykonane "The Day The World Went Away" (nasuwający mi na myśl kultowe "Hurt"). "We're In This Together" - jeśli podoba się komuś klimat filmu "Equilibrium", to polecam zapoznanie się z teledyskiem do tej piosenki... chyba jest to jeden z popularniejszych utworów NIN. Tytułowe "The Fragile" to spokojniejszy kawałek z erotyczną (jak zwykle zresztą) barwą głosu Trenta. "Just Like You Imagined" zaczyna się depresyjnie, by później ciepłym rytmem wprowadzić gitary oraz fortepian (przypominający mi choćby "Motel" Davida Bowie)... odgłosy spięcia w sieci i narastający „chór” zostają rozładowane gwałtowną muzyką. "No, You Don't" przypomina mi starsze dzieła Trenta, brzmi bardziej rockowo, a wibrujący głos i prędkość tego utworu kojarzą mi się z muzyką do filmu "Biegnij, Lola, biegnij". "La Mer" to nieco jazzowy kawałek, bardzo interesujący. "The Great Below" to coś niesamowitego - utwór smutny, lekko nostalgiczny, z wprowadzającym niepokój wokalem.
"Right" stanowi jakby kontynuację "Left". Zaczyna się od "The Way Out Is Through"... wszystko co się dzieje w tym utworze (szepty, melodie, szmery, przechodzące przez część pełną dysharmonii i przyduszonego basu) tylko dąży do punktu kulminacyjnego - gwałtownego, rozdartego krzykiem Trenta, rozmytego po każdej frazie... by przekształcić się znów w szept i fortepian, po którym następuje "Into The Void" - bardzo energiczny, ciekawy utwór (do którego powstał również teledysk). Niesamowite jest także "Where Is Everybody" w lekkim stylu funky (tym na co się chyba najbardziej wyczekuje jest głęboki, podbity bas, który stanowi tu jakby kropkę nad "i"). Następne jest "The Mark Has Been Made", gdzie instrumenty strunowe jakby igrają z elektronicznym rytmem, by po chwili zamienić się w zaczepną gitarę, która tylko zapowiada to co się chwilę później wydarzy... ojjj... zakończenie tej piosenki zostało potem całkiem ciekawie wykorzystane chociażby w "10 Miles High [Keith Hillebrandt]" ("Things Falling Apart" (2000)). Dość popularny "Starfuckers, Inc." zazwyczaj się podoba - cóż, trudno się dziwić - szybki, rytmiczny, lekko punkowy (a niektórzy po prostu lubią pokrzyczeć tytuł tej piosenki. "The Big Come Down" to kolejny depresyjny kawałek "The closer i get the worse it becomes... There is no place i can go there is no place i can hide" - jak większość piosenek wprost idealny do pogłębienia stanu depresyjnego zbuntowanej, rozdygotanej emocjonalnie młodzieży. Całość zamyka "Ripe [With Decay]" schizoidalne, z niepokojącymi szmerami, gwałtownym i przejmującym, coraz bardziej poplątanym fortepianem, odgłosem much, zmienną muzyką (choć wciąż w tym samym rytmie), melodyjnym, niskim echem, głosami... kończy się nagle, suicydalnie (?).
"(Please) I don't ever want to make it stop!" - Fausthie
Wydawca: Nothing Records (1999)