Szukając korzeni stylu określanego mianem death metalu dotarłem do
Stanów Zjednoczonych a ściślej mówiąc do Chicago gdzie przeszło
dwadzieścia lat temu swój początek miała grupa Master uważana za
prekursorów wyżej wspomnianego gatunku. Gdy pierwszy raz usłyszałem
nazwę grupy stwierdziłem, że jej członkowie albo są głupio pewni siebie
albo rzeczywiście wykonywana przez nich muzyka nosi znamiona
mistrzostwa. Niestety jak to często się okazuje ludzie, którzy dużo
mówią, mało robią. Tak było również w przypadku ekipy Paula Speckmana,
już po pierwszym przesłuchaniu drugiej płyty w dorobku formacji - "On The Seventh Day God Created… Master" - doszedłem do wniosku, że
chłopakom brak umiejętności, które byłyby zdolne przekonać mnie o
słuszności doboru ich nazwy, z całą jednak pewnością materiał przykuł
moją uwagę i dał się poznać jako kawałek po prostu dobrze zagranego,
wczesnego death metalu.
Gdy świat mógł pierwszy raz namacalnie zetknąć się z tym albumem był rok 1992, i kto wie być może gdybym wówczas go usłyszał byłbym tak podekscytowany, że wynosiłbym zawarte na nim 10 raczej krótkich utworów pod niebiosa. Czasy jednak się zmieniają i to co niegdyś świeże i śmiałe, z czasem (choć nie zawsze) traci na aktualności. W przypadku grupy Master i ich albumu trzeba przyznać, że materiał do najmłodszych nie należy to wciąż daje się lubić, choć nie powala na łopatki. Świetnie brzmiąca perkusja z pasją rozbrzmiewa pełnymi nienawiści uderzeniami. Pojawiające się od czasu do czasu solówki gitarowe, choć bardzo krótkie, są w stanie podnieść czasem do znudzenia wałkowane riffy na nowy o wiele świeższy poziom. Ciekawie brzmią również pogłosy (zwłaszcza w "Heathen") które budują nieco ciekawszy "wygląd" wokalu - chyba najsłabszego elementu formacji. Kolejnym mankamentem formacji, ściśle z resztą wiążącym się z głosem Peckamana są słabe teksty w których częstokroć pojedyncze słowa powtarzane są po kilka razy pod rząd (choćby w utworze "Used"). Rozumiem, że zabieg ten może służyć ułatwieniu zapamiętania tekstów, ale często odnosi on zupełnie niezamierzony skutek, w wyniku czego wydaje nam się, że chłopakom zabrakło weny na sensowny tekst więc bezmyślnie wałkują jedno, dwa słowa w kółko tak żeby kogoś było za mikrofonem wciąż słychać. To właściwie jedyne rażące braki w twórczości amerykańskiego Master, reszta to jak już zauważyłem po prostu dobra i dość prosta death metalowa burza, wśród której najjaśniejszymi błyskawicami zdają się, porażający "Heathen" - niezwykle surowa kompozycja wbijająca jednak w ziemię zaledwie po kostki, jak również "American The Pitful" - z ciekawym wątkiem marszowej perkusji przewijającej się przez cały utwór.
Kończąc artykuł dotyczący tej płyty warto podsumować: choć album jak i sama grupa, nie zostały odebrane przez opinię publiczną jako "mistrzowskie" o czym świadczy chociażby rozpowszechnienie, a raczej jego brak, choćby nazwy grupy, to jako prekursorzy gatunku, byli jednymi z pierwszych wykonujących tego typu muzykę i choć do takich tuz gatunku jak Death czy Morbid Angel miał spory kawałek drogi to i tak należy mu się uwaga.
Tracklista:
01. What Kind of God
02. Latitudinarian
03. Heathen
04. Used
05. Demon
06. Constant Quarrel
07. Judgment Of Will
08. America The Pitiful
09. Whose Left To decide
10. Submerged In Sin
Wydawca: Nuclear Blast Records (1992)
Harlequin : 1. Master prekursorami death metalu ? Tym razem kogoś fantazja poniosła...