Pierwsze kroki skierowałem do stoiska z merchem, które cieszyło się dużym zainteresowaniem. Koszulki, bluzy, czapki i inne gadżety szły jak woda, ale ja rozglądałem się za płytami. A te, oprócz koncertowego DVD, były cztery: „Fighting The World”, nowa wersja „Kings Of Metal XXIV”, „Warriors Of The World” i “The Lord Of Steel”. Ponieważ do tej pory nie posiadałem tylko tej ostatniej, to nabyłem ją w przystępnej cenie 40zł.
Zaczęło się z parominutowym opóźnieniem. Intro i jako pierwszy „Manowar” – sztandarowy utwór z pierwszego albumu. Drugi to nowe czasy i odśpiewany chóralnie przez całą halę „Die For Metal”. Publiczność reagowała żywiołowo, ręce wojowników uniesione były w górę, a i gardeł też nie szczędzili. Frekwencja tez dopisała, golden circle i reszta płyty wypełnione były szczelnie, natomiast trybuny były mocno przerzedzone. Oczywiście ludzie zjechali się z całej Polski, a gdzieniegdzie można było usłyszeć i obce języki.
Scena była wielka, z efektownie obramowaną perkusją, specjalnymi podwyższeniami, efektami oświetleniowymi zmieniającymi się zależnie od piosenki i ogromnym telebimem, na którym były wizualizacje do części utworów. Na przykład leśna bitwa rycerzy, chyba do „Call To Arms”. Następnie „King Of Kings” znowu z „Gods Of War”, „The Dawn Of Battle” i “The Sons Of Odin”. Potem chwila oddechu, pociemniało, poleciało coś z głośników i nagle charakterystyczny wstęp do “Kings Of Metal”. Tutaj już nie wytrzymałem i przebiłem się do przodu powariować w młynie. Tak człowiek coraz więcej ma tych wiosen na karku, ale na szczęście znajdują się jeszcze jacyś rówieśnicy do rozpierduchy, bo głupio by mi było rozpychać samych nastolatków. Były i rozciągane kółka, gdzie w odpowiednim momencie wszyscy wpadali do środka i całkiem spory areał gdzie się kotłowało, a śpiewali oczywiście wszyscy: „Other bands play – Manowar kill”!
Potem był podniosły akcent, gdyż podczas solówki gitarowej, na telebimie pojawił się napis: „Fallen Brothers” i zaczęły wyświetlać się postaci opatrzone datami narodzin i śmierci. Zaczęło się od Richarda Wagnera, opisanego jako ojciec metalu, co trzeba przyznać jest dość daleko posuniętą interpretacją. Nie pamiętam wszystkich osób, którym cześć została w ten sposób oddana. Były tam osoby związane z Manowar, głównie z obsługi technicznej. Cały ten pokaz był nagrodzony nieustającymi brawami, a największe owacje wzbudziły zdjęcia Scotta Columbusa – byłego perkusisty Manowar i oczywiście Lemmiego, ukazanego na zdjęciach z członkami Manowar.
Po tym nostalgicznym fragmencie znowu zrobiło się ostro i ja też trzymałem wartę w najgorętszym punkcie podczas wykrzyczanych głośno przez wszystkich „House Of Death” i „Hail And Kill”.
Przez cały ten czas ze strony zespołu, w stronę publiczności, nie padło ani jedno słowo. Żadnego dobry wieczór, jesteśmy Manowar, miło was widzieć, zróbcie hałas i innego pierdolenia. Tylko muzyka, jeden kawałek za drugim, bez żadnych zbędnych przerw. Bardzo mi się to podobało, bo przecież nic tak nie przemówi do ludzi, jak muzyka. W końcu jednak nadszedł czas na pogawędkę, którą przeprowadził zaopatrzony w puszkę Królewskiego Joey. Dowiedzieliśmy się oczywiście, że kocha Polskę i na pewno tu wrócą. Zaleciało popeliną, ale dalej wyjaśnił, że w Nowym Jorku wychowywał się w sąsiedztwie polskiej rodziny, z która jest bardzo zżyty. W szczególności jednak odpowiadają mu polskie kobiety, których miał z dziesięć. Nie tylko są piękne, ale i bardzo mądre. Jedna na przykład poszła z nim do domu i się bzykała całą noc i to była najmądrzejsza rzecz jaka mogła zrobić. W dalszej części wyjaśnił, że Manowar oznacza: „Fuck You”. Tak więc jak idziecie ulicą w koszulce Manowar i komuś się to nie podoba to mówicie mu: „Fuck You”, jak ktoś nie lubi heavy metalu to mówicie mu: „Fuck You”. Jak ktoś nie lubi „to drink” to już cała hala wiedziała co głośno krzyknąć. Tak samo jak ktoś nie lubi „to fuck”, jak ktoś nie lubi Polski i jak ktoś nie lubi Warszawy to trzeba powiedzieć mu głośne: „Fuck You”.
Po tej dawce uprzejmości perkusja zaczęła wybijać jakże proste rytmy absolutnego hymnu heavy metalu „Warriors Of The World United”. Oczywiście zgodnie z tekstem wszystkie ręce były w górze, a cała piosenka została chóralnie odśpiewana. A potem znowu ostra jazda w postaci „Black Wind, Fire And Steel”. Byłem już trochę zmęczony i spocony, bo większość osób w koszulkach, część bez, a ja tam w bluzie i w kurtce w tym pogosie, więc kiedy z głośników poleciało „The Crown And The Ring” postanowiłem się wybić do toalety, po piwko i wróciłem na trybuny, a tu… koniec, wszyscy wychodzą.
Naprawdę spodziewałem się więcej. Słyszałem, że Manowar słynie z długich koncertów, w dodatku nie było suportów, a bilety bardzo drogie. Koncert trwał godzinę i czterdzieści minut, co nie jest jakimś szczególnym osiągnięciem. Na pewno było fajnie, ale jakoś tak wychodziłem z niedosytem. Kawałek do metra i zaraz byłem w domu. Innych czekała długa droga powrotna. Czy wracali zadowoleni? Może ktoś był, to niech napisze.