Powstały w 2004 roku "Ashes Of The Wake" - trzeci już album metalcore''owej grupy Lamb Of God - to chyba szczytowe osiągnięcie formacji. Krążek wręcz obfituje w nieprzeciętne zagrywki gitarowe, olbrzymią dawkę mocy i ciekawe ozdobniki nie rzadko zaczerpnięte z typowo industrialnego zaplecza. Również wspaniały growling Blythe'a - będący wizytówką grupy już od samego "New American Gospel" (pierwszy album grupy) - stoi tutaj na dość wysokim poziomie. Reasumując panowie z Richmond oddają w nasze ręce kawał już nie tak świeżego, ale wciąż rozgrzanego metalu.
Płytę otwiera kawałek "Laid To Rest". Ta utrzymana w dość szybkim tempie kompozycja już na pierwszy rzut oka zdaje się być bardzo podobna do swych poprzedniczek z płyty "As The Palaces Burn". Po paru następnych chwilach przekonujemy się o słuszności swych słów, ale dochodzimy również do dość ciekawego wniosku - chociaż na pozór stylistyka, tempo i tematyka utworów jest prawie taka sama, a grupa serwuje nam w dodatku już trzeci album, to co takiego jest w tej muzyce, że wciąż brzmi tak świeżo i chce jej się słuchać. Odpowiedź może być jedna: Zasługi za sukces "Ashes Of The Wake" może zebrać niesamowity talent muzyków!Kolejny kawałek na który warto zwrócić uwagę to "The Faded Line". Ciekawie brzmią tutaj wyciszenia które przygotowują nas niejako do wybuchów ekstatycznej wariacji w rytm potężnych riffów i galopującej z tyłu (choć nie zawsze) perkusji. Przy okazji odsłuchu tego kawałka można mieć wrażenie, że dosłownie jesteśmy bombardowani dźwiękiem wylewającym się z głośników, a to za sprawą właśnie zabójczo galopującej perkusji. Przechodząc zaś do końcówki utworu dostrzegamy industrialne tło, które wraz z potęgą i majestatem ciężkich gitar tworzy naprawdę idealną harmonię. "Omerta" - kolejny utwór - pomimo z goła innego wstępu (na samym początku mamy krótką wypowiedź na temat zasad honoru) jest podobny do poprzednika - znowu szybka gitarowa gra wspaniały wokal i potężne bębny. Jednym słowem kolejny dobry nieoddalający się wcale od kanonu amerykanów kawałek.
Numerem jeden albumu, jak dla mnie jest "Blond Of The Scribe". Świetnie brzmiąca gitara wręcz bujająca swoją melodyką, ciężkie partie bębnów wylewające się falami na złaknionych wrażeń słuchaczy i potęga wokalu Randala. Wszystko to stworzyło klimat który naprawdę potrafi podnieść adrenalinę i wywołać uśmiech na twarzy.
Przy okazji omawiania albumu nie sposób nie wspomnieć o "One Gun" - utworze wyróżniającym się zabójczą solówką i nieco psychodeliczną grą na gitarze, która jednak tradycyjnie zahacza stylistyką o industrialne brzmienia.
Z ciekawostek na płycie możemy znaleźć jeszcze "What I've Become", które swą partią gitarową dosłownie powala, oraz "Ashes Of The Wake", który charakteryzuje się ciekawą wokalizą i zabawą gitarową. Elektryczne jazgoty nadają tak niesłychany klimat tej kompozycji że włosy same jeżą się na głowie. Przy takich kawałkach jak ten od razu rzuca się w oczy kunszt muzyków. Dźwięki dosłownie wpijają się w głowę drążąc w niej muzyczne tunele.
Płytkę zamyka "Remorse Is For The Dead". Ten utwór to taka mała niespodzianka, zamyka, bowiem w sobie i spokój i jazgot i gniew i delikatność, delikatność wszystko za sprawą zróżnicowania tempa, które na wstępie jest nie miłosiernie wolne zaś od połowy piosenki przybiera na mocy i prędkości.
Tracklista:
01. Laid To Rest
02. Hourglass
03. Now You've Something To Die Fot
04. The Faded Line
05. Omerta
06. Blood Of The Scribe
07. One Gun
08. Brake You
09. What I've Become
10. Ashes Of The Wake
11. Remorse Is For The Dead
Wydawca: Epic Records (2004)