Fenomen tego wydawnictwa zastanawiał mnie od momentu jego wydania. Jedne opinie mówiły, że to zdecydowanie najlepszy album w historii Iron Maiden, inne mówiły, że wieje nudą - tak czy owak - krążek wzbudził wiele kontrowersji. Niewątpliwie związane było to z powrotem Bruce'a Dickinsona do składu, jak i obecność wszystkich trzech gitarzystów - Gers'a, Smith'a i Murray'a. Już same zapowiedzi muzyków odnośnie zawartości muzycznej mogły narobić apetytu. I w końcu ukazał się fioletowy krążek z infantylną okładką - zacząłem się zastanawiać, czy Iron Maiden, które przez 20 lat, gra niemal identyczną muzykę potrafiłoby nagrać coś innego, coś, co będzie jakimś novum.
Teraz, gdy już jest ponad 7 lat po premierze, można poddać zawartość "Brave New World" ostrej weryfikacji. Faktycznie, muzycy, uradowani faktem, że teraz są "silniejsi" niż kiedykolwiek włożyli w muzykę kawał serca… a nawet 6 sztuk, gdyż wydaje mi się, że omawiane wydawnictwo zostało mocno przekombinowane. Harris i spółka chcieli chyba uczynić swoje utwory bardziej progresywnymi i rozmaszystymi - niestety to nie jest domena Iron Maiden. Jaki więc dostaliśmy album - generalnie jest patetycznie, wiele kawałków jest rozwleczona, nie ma krzty progresywności - w końcu to jest Żelazna Dziewica - kapela znana z galopującego heavy, a nie z rozbudowanych wysmakowanych aranżacji. Niestety takie utwory jak "Blond Brothers" z nadętym, refrenem, który można nazwać żenującą i wypłaszczoną imitacją "We Are The Champions" Queena, utwór tytułowy, w którym Dickinson przez trzy minuty śpiewa w koło jedną sentencję, rozwleczony do granic możliwości "Dream Of Mirrors" czy wieńczący krążek, sztucznie patetyczny "The Thin Line Between Love And Hatre" dobitnie pokazują, że Iron Maiden nie potrafi pisać rozbudowanych utworów.
Kolejną rzeczą, która mnie rozczarowała jest jakże niski jak na ten zespół poziom instrumentalny albumu. Obecność 3 gitarzystów jest chyba tylko na wkładce do płyty, bo nigdzie tego nie słychać, solówkom brakuje ognia, a melodie ocierają się o banał. No właśnie – melodie to druga następna kwestia, która razi po oczach – od pierwszych dźwięków "The Wicker Man" razi ich banał i infantylizm, ale musze przyznać, że szybko zapadają w pamięć. Wspomniany "The Wicker Man" z miejsca trafił na moją superlistę szlagierów szlagierów zajmuje zaszczytne miejsce obok Sabriny i Backstreet Boys. A takich utworów jak ten jest tu więcej - "Silent Planet" brzmi niczym przebój Majki Jeżowskiej, "Blood Brothers" to kawałek, który można śpiewać przy piwie z kolegami, a "Dream Of Mirrors", gdyby było kilka razy krótszy ze spokojem zdobywałby pierwsze miejsca list przebojów.
"Brave New World" nazwałbym najlepszym albumem najgorszego okresu w historii formacji. Album ten nie umywa się do "Fear Of The Dark", "Powerslave" czy mocno niedocenionego "The X Factor", ale bije na głowę "Virtual XI", "Dance Of Death" oraz "Matter Of Life And Death". Zespół mogł zaskoczyć trochę forma utworów, ale niestety sam siebie pogrzebał, gdyż te utwory są odrobiną zbyt ubogie. Zaskoczyły na pewno melodie – bardzo prymitywne, ale jakże chwytliwe. Niestety wydaje mi się, ze w wielu kwestiach muzyka ta brzmi jak odchudzona wersja tego do czego zespół nas przyzwyczaił, a w zamian dostaliśmy dużo więcej rozmachu. W zasadzie jedynymi utworami, które nawiązują do starszych dokonań zespołu są "Ghost Of Navigator" oraz orientalnie brzmiący "Nomad". W moim bardzo subiektywnym odczuciu „Brave new world” jest imprezowym dynamitem - po kilku piwach większość tych kawałków mogłaby lecieć zaraz obok takich hitów jak "Jej Czarne Oczy", a ludzi też by się świetnie bawili. Jeśli jednak miałbym wybrać kilka najlepszych krążków Iron Maiden, to tego by w tym gronie zabrakło.
Wydawca: EMI Records (2000)
Pablo69 : Infantylna okładka? Człowieku, przecież to jest IRON MAIDEN - każda...