Nasunąłem kaptur głębiej na głowę i poprawiłem przewody maski tlenowej. Szturchnąłem kilka razy wskaźnik przy butli. Powietrze znowu się kończyło, a ja miałem do przebycia jeszcze dwa kilometry. Dwa kilometry nieuniknionego oddychania i dyszenia. Czy w tej części Miasta mieli Automaty? Jakiekolwiek... Wziąłem głębszy oddech i tłumiąc kaszel ruszyłem naprzód.
Ciężkie buty z metalowymi okuciami uderzały o stalowe podłoże; każdy krok wzbijał w górę kurz nieprzyjemnych dźwięków, które zaraz ginęły wytłumione beznamiętnymi budowlami. Obok mnie rozsunęły się drzwi i ze środka wybiegła mała dziewczynka. Chwilę popatrzyła na mnie szeroko otwartymi, błękitnymi oczami, znad swojej maski, z której złaziła grubymi warstwami różowa farba, po czym w lekkich podskokach pobiegła w przeciwnym do mojego kierunku. Obejrzałem się za jej filigranową sylwetką w gumowym płaszczyku, ginącą w mlecznym mroku mgły. Coś jest pod tą warstwą metalu, co pozwala nam żyć. Wiotkie i wrażliwe tkanki biologiczne, miażdżone żelaznymi trybami maszynerii wciąż odradzają się na nowo, mutują i wykrzykują słowa. Słowa życia. Dzieci. Raz jeszcze się obejrzałem za siebie, ale prócz zwodniczych cieni nic już nie zobaczyłem.
Z wysoka nadpłynął kolorowy bilbord z jarzącym się znakiem zapytania. Chwilę skanował mnie w milczeniu, po czym wyświetlił reklamę która według bazy danych Korporacji, mogłaby mnie zainteresować. Dlaczego ja? Jestem jedynym mieszkańcem Miasta? Czy w tym cholernym mieście duchów nie ma innej umęczonej egzystencji, której mózg jeszcze nie do końca składa się ze sponsorowanych wszczepów? Może ta dziewczynka, o ile to było dziecko, a nie jakaś lalka spaczonego psychopaty. Poczułem jak ktoś obdziera mnie z czegoś cennego. Z ułamka człowieczeństwa. Jeżeli to nie było dziecko?
- Będąc samotnym – bilbord wreszcie zdecydował się przemówić – narażasz się na smutek.
Ryzykując przedwczesne skończenie się powietrza przyśpieszyłem kroku, starając się uniknąć wzrokiem natarczywej reklamy.
- Smutek, którego nie wyleczy żaden środek chemiczny.
Cholerni spece. Wiedzą jak uderzać, żeby przeciwnik umarł w jednej chwili. Pamiętam dzień w którym Korporacja ogłosiła światu koniec Wojny. Był to piękny czas, kiedy Miasto ożyło. Świętowaliśmy na ulicach, pieprzyliśmy się jak zwierzęta w mniejszych uliczkach i nie dbaliśmy o powietrze. Szybko się jednak okazało, że każdy organizm, który nie ma wrogów zewnętrznych, zaczyna zżerać sam siebie.
- Smutek, którego nie zwycięży żaden implant, modyfikacja czy onanomutacja.
Zaatakowałem latające straszydło, które z gracją zrobiło unik. Upadłem na metalowe płyty, czując jak kolana nasiąkają ciężką wodą, a krople deszczu uderzają z furią w moje plecy. Podniosłem wzrok i popatrzyłem na falujący obraz półnagiej kobiety. Cholerna reklama burdelu.
- Nasze stuprocentowe kobiety, zapewnią wam rozkosze, jakich nie doświadczycie...
Zawyłem. Zerwałem się i zacząłem biec. Słyszałem za sobą słabnącą ofertę „najlepszego w Mieście domu rozkoszy”. Wielkie ramie do którego przyczepiony był bilbord podciągnęło w górę reklamę. Zatrzymałem się i spojrzałem na manometr przy butli z powietrzem. Wskazywał pięć procent. To oznacza pewną śmierć. Pozostało mi jeszcze półtora kilometra i pięć minut.
Usiadłem na ziemi, podkuliłem nogi pod siebie i oparłem głowę na kolanach. Poczułem ulgę. Tak, jakby ktoś zdjął ze mnie ogromny ciężar odpowiedzialności, wtłaczający mnie każdego dnia głęboko w pulsujące bagno rozpaczy. Poczułem też trochę rozczarowania, że oto tak po prostu nikt ważny, ginie w tak głupi sposób. To tyle? Usłyszałem śmiech. Spojrzałem w górę i zobaczyłem pochylającą się nade mną dziwkę. Ciężkie jak moje buty, podarte podkolanówki i brudne, posiniaczone uda. Dalej była krótka szmata wisząca na kościstych biodrach i podarty gumowy płaszcz. Spod kaptura patrzyły na mnie szare oczy, nieprzytomne od narkotyków. Posklejane złote włosy opadały na workowaty i nagi biust.
- Co jest chłopczyku? - zapytała mnie głosem w którym słyszałem jej skargi z całego życia – Tlen się skończył?
Chciałem jej odpowiedzieć, ale nie byłem w stanie. W mojej masce zrobiło się nagle bardzo gorąco i duszno. Chłodne krople ściekały mi po nosie, ustach. Delektowałem się ich słonawym smakiem.
Słyszałem o różnych sektach w Mieście. Niektóre mówią, że po śmierci nasze dusze idą na wyższe poziomy Miasta, a tam nie trzeba nosić masek i powietrza starcza dla wszystkich.
Oparłem głowę o ścianę i spojrzałem w bezkresny mrok nad sobą. Grafitowe z lekką nutą kobaltu płyty budynków wydały mi się teraz takie małe. Ogromny znak Korporacji: skrzydło jakiegoś drapieżnego i dumnego ptaka, zdawało się poruszać. Poczułem się zmęczony.
Ulica opustoszała i mógłbym przysiąc, że tak pusta jeszcze nigdy nie była. Usłyszałem czyjeś kroki, chociaż przecież nikogo nie było. Podeszła do mnie dziewczynka w różowej masce tlenowej. Ta sama, która chociaż na chwilę przywróciła mi odrobinę człowieczeństwa. Popatrzyłem w jej błękitne oczy, które studiowały mnie ciekawie. Przysiągłbym, że się uśmiechnąłem, a ona odpowiedziała tym samym, ale głowy sobie nie dam uciąć. Zresztą teraz to i tak bez znaczenia.
Gdybym mógł mówić...
- Jak masz na imię – zapytałbym.
Odpowiedziała by.
- To ładnie. A ile masz już lat?
Znowu odpowiedź.
- To już duża dziewczynka z ciebie – kontynuowałbym bez zastanowienia.
Dziewczynka milczy.
- Czy chcesz wiedzieć dokąd szedłem?
- Tak.
- Powiem ci. Albo lepiej, pójdziemy tam razem. Chcesz?
- Tak, bardzo.
- To chodź. To niedaleko.
Dziewczynka wyciągnęła rękę, a ja ją złapałem...
...i poszliśmy razem.
WylizanySnem : WTF
leszekamg : Świetne opowiadanie, https://twojarandeczka.pl/