Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Recenzje :

Emperor - Prometheus: The Discipline Of Fire & Demise

Zapewne każdemu z nas zdarzyło się słuchać albumu, który nawet po n-tym przesłuchaniu był niestrawny, a mimo to intrygował. Nigdy nie byłem entuzjastą black metalu, a sposób setek wydawnictw jedynie kilka z nich potrafiło zrobić na mnie naprawdę dobre wrażenie i to raczej ze względu na klimat i nowatorskie podejście do muzyki niż ze względu na wysoki poziom instrumentarium. Emperor od zawsze był zaliczany do ścisłej czołówki gatunku i był uznawany za zespół, który każdym swoim wydawnictwem przesuwa jakieś granice.
Jakieś 6 lat temu usłyszałem właśnie "Prometheus: The Discipline Of Fire & Demise" i pomimo kilku przesłuchań muzyka ta do mnie nie trafiła. Było to zupełnie coś innego niż "IX Equilibrium". Zamiast ściany brutalnego dźwięku, ciętych jak brzytwa gitar dostałem udziwniony twór, ze specyficznymi melodiami motywami, które jakoś nie układały mi się w całość. Po drodze jeszcze kilka razy miałem okazję słyszeć ten album, ale efekt był podobny - "zaledwie" intrygowało. I to właśnie mnie nurtowało - w czym tkwi magia tego wydawnictwa. Jakiś czas temu wróciłem do Emperora i oto uświadomiłem sobie, że słucham jednego z najlepszych albumów metalowych. Zaryzykuję stwierdzenie, że jest to krążek na miarę Cynic "Focus", Arcturus "La Masquerade Infernale" czy Death "Symbolic" - czyli sztuka wysmakowana, mądra, bogata i niepodrabialna.

Ihsahn i spółka poszli na tym wydawnictwie bardzo daleko do przodu - można tą muzykę nazwać black metalem, ale lepiej chyba pasują określenia avantgarde lub extreme/progmetal. Norwegowie przedstawili tutaj własną wizję i interpretację postaci mitycznego bohatera oraz ludzkość, która odwróciła się od niego. Choć aluzja do postaci Jezusa i antychrześcijańskie przesłanie da się wyczuć, to nie umniejsza to geniuszowi muzycznemu tej płyty. Przede wszystkim od pierwszych dźwięków "The Eruption" zostajemy zaatakowani bogactwem aranżacji - mnóstwo smyczków, cięte, selektywne riffy, trojący sięga zestawem perkusyjnym Trym, oraz sam lider, który nie tylko obsługuje gitarę i bas, ale i urozmaica swoje partie wokalne jak tylko potrafi. Od strony kompozycyjnej "Prometheus: The Discipline Of Fire & Demise" trochę przypomina mi "The Sound Of Perseverance" Death, gdzie niektóre motywy w utworze się powtarzały, ale też było sporo miejsca na improwizację. Tutaj kompozycje mają duży rozmach, ale nie nazwałbym ich patetycznym. Przez całą płytę w zasadzie przewijają się bardzo charakterystyczne, niespotykane na żadnym innym wydawnictwie piskliwe riffy, które stanowią chyba największa barierę dla słuchacza. Jednak rzeczą, która najbardziej mniej zaintrygowała, to fakt, że poziom instrumentalny jaki tutaj jest zaprezentowany wprost poraża - niejednokrotnie spotkałem się z opiniami, ze słychać tutaj sporo… Spiral Architekt. Choć może nie jest to tak zagmatwana muzyka, to precyzja wykonawcza, mnogość motywów i selektywność może takie skojarzenia wzbudzać. Ale "Prometheus: The Discipline Of Fire & Demise" to nie tylko technika i aranżacje - to także pięknie wyreżyserowana opowieść, pełna dramaturgii, kontrastów - niczym wielki teatr. I to nieważne czy obcujemy z barokowym brzmiącym "The Eruption", pełnym wyrzutu "Depraved", wściekłym "Empty", najdziwniejszym na płycie "The Tongue Of Fire" czy zaciągającym Dimmu Borgir "In The Wordless Chamber", to mamy wrażenie, ze wszystko układa się w jedną całość.

Na temat każdej z kompozycji zawartych tutaj można by pisać elaborat, ale to chyba nie ma sensu. "Prometheus: The Discipline Of Fire & Demise" okazał się łabędzim śpiewem genialnych Norwegów, na którym zaprezentowali chyba pełnię swoich możliwości nie tylko instrumentalnych, ale i kompozycyjnych. Patrząc na rozwój jaki zespół osiągnął od czasów "In The Nightside Eclipse" nie potrafię wyjść z podziwu - ze zwykłego zespołu blackmetalowego powstał zespół, który tworzy progmetal, wymykający się klasyfikacjom, mający być czymś co wymaga od słuchacza skupienia, cierpliwości i uwagi. "Prometheus: The Discipline Of Fire & Demise" jest bardzo trudnym albumem w odbiorze, na pewno kontrowersyjnym, ale warto poświęcić mu dużo uwagi, gdyż ta magie jest ukrywa w gęstwie tego wszystkiego. Jak dla mnie nigdy nie powstał i chyba nie powstanie lepszy krążek blackmetalowy, który odchodziłby tak daleko od macierzystego gatunku, a zarazem stanowił pewien jego wyznacznik. Ostatnie dzieło Emperor to jeden z najbardziej niedocenionych albumów metalowych, ale to czyni go kopciuszkiem posród bezużytecznych śpiących królewien metalu.

Wydawca: Candlelight Records (2001)
Komentarze
Ignor : ...doskonały album jak na zakończenie kariery,wydaje sie ze muzycy Unex...
Harlequin : Chyba jeszcze do zadnego krązka tak długo sie nie przekonuwałem. Osw...
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły