Kolejna edycja Dynamo Metal Fest w holenderskim mieście Eindhoven już za nami. Teraz przyszedł czas na refleksje i podsumowania. Historia tego festivalu sięga roku 1986 i przez wiele lat budowano jego markę pod szyldem Dynamo Open Air. Wtedy festival przyciągał ponad 100.000 uczestników i trwał 3 dni. Jednakże organizatorzy nie udźwignęli jarzma problemów związanych z utrzymaniem stałej lokalizacji i w roku 2005 zawieszono jego organizację.
Po 10 letniej przerwie festival powrócił ponownie, jednak pod nową nazwą - Dynamo Metal Fest i trwa teraz tylko jeden dzień. Ale organizatorzy robią, co w ich mocy, by nie zawieść oczekiwań uczestników i zapraszają do Eindhoven czołówkę thrash metalowej sceny. Z "open air-owej" scenerii festival przeniósł się na teren lodowiska i przybrał charakter imprezy zamkniętej, gdyż ze względu na bezpieczeństwo nie można było opuszczać terenu budowli. Oczywiście miało to swoje plusy i minusy, gdyż z jednej strony uczestnicy mieli do wyboru szaleństwo pod sceną albo bierną obserwację na trybunach. Ale z drugiej strony zamknięty budynek odbierał trochę tego frywolnego uroku festivalowej przestrzeni.
A co działo się w tym czasie na scenie? Dla mnie festivalowa przygoda rozpoczęła się wraz z występem holenderskiej grupy VUUR. Kiedy muzycy zaczęli kolejno wychodzić na scenę, pod nią horda fanów oczekiwała na wejście frontmanki. Wkrótce pojawiła się i ona - Anneke van Giersbergen jak zwykle uśmiechnięta, z gitarą w ręku i pozdrawiająca zebraną publiczność. A ta zahipnotyzowana przeuroczą aparycją wokalistki witała ją salwą oklasków i okrzykami. Mimo, że VUUR to w sumie debiutant, to ma w swoich szeregach muzyków z pokaźnym bagażem doświadczenia. A chociażby Anneke van Giersbergen, która znana jest większości fanów z zespołu The Gathering, The Gentle Storm, czy też z solowych projektów. Ale również pozostali muzycy mogą pochwalić się niezłym dorobkiem, w szeregach zespołu występują: na bębnach Ed Warby (Hail Of Bullets, Ayreon, Gorefest), na gitarach Jord Otto (My Propane, eks-ReVamp) i Ferry Duijsens i na basie Johan van Stratum (eks-Stream Of Passion). Po krótkiej prezentacji czas wrócić do festivalu, jako że płyta zespołu miała ukazać sią dopiero na jesień 2017 roku, zespół zaprezentował mieszankę skladajacą się z kawałków z The Gathering, The Gentle Storm, materiału jaki Anneke nagrała z zespołem Devina Townsenda. Wisieńką na torcie były zaś dwa kawałki z debiutanckiej płyty zespołu. Z utworu na utwór koncert nabierał rumieńców, publiczność była zachwycona. Anneke wykonywała wiele sympatycznych gestów i uśmiechów w kierunku widowni. Ponadto grała na gitarze, powabnie tańczyła no i przede wszystkim… śpiewała i to jak! VUUR penetrowali tekstem, zaskakiwali aranżacjami - miło było oglądać zespół cieszący się z zagrania każdej nuty.
Chwila wytchnienia i czas na kolejny występ. Niełatwo było przewidzieć, co to będzie za koncert, gdyż zespół TOXIK już prawie 30 lat temu wypracował swój specyficzny styl, zaliczając się do czołówki zespołów prog-thrash-metalowych. I chociaż pod sceną się trochę wyludniło i wydawało się, że będzie spokojniej - nic z tego. W tłumie pojawili się pierwsi zwolennicy crowdsurfingu. W tym miejscu trzeba wspomieć o ochroniarzach, którzy bez jakiegokolwiek grymasu niezadowolenia na twarzy, wychwytywali lądujące ciała na barierkach. Zabawa była przednia. Mimo upływu lat zespół był w znakomitej formie, nie oszczędzając się na scenie zaserwowali nam wiązankę ostrych brzmień i rytmów.
Zbliżamy się prawie do półmetka festivalu, pod sceną zbiera się coraz więcej osób. Napięcie rośnie, a przed publicznością kolejna podróż do przeszłości. Tym razem wysiadamy na przystanku PRONG. Przesłanie tego pokazu miało być czytelne - muzyka ma bronić sie sama. I obroniła się.. trzech panów wyszło na scenę i bez zbędnego gadania walnęła od razu z grubej rury. Ze sceny sypała się lawa iskier, a ostre riffy gitar rozwalały nasze bębenki uszne. Widać, że upływające lata dodają im skrzydeł, gdyż nadmiarem energii mogliby oświetlić całe lodowisko. Znakomicie wypadł wokalista Tommy Victor - jego partie wokalne mroziły po prostu krew w żyłach. W Eindhoven zaserwowali fanom przekrojowy set, gdzie emocje wzbudzaly te starsze znane kompozycje i tym samym zaspokoili gusta najbardziej wymagajacych fanów. Jednym słowy niezły czad!
Sprawna organizacja na scenie, zmiana sprzętu i wreszcie zainstalował się ENTOMBED A.D. Jest to co prawda nowe wcielenie kapeli Entombed - wiadomo bez Alex Hellida, ale gdzieś tam kołatało się pytanie, czy zespół zagra z tym samym death-metalowym kopem co kiedyś. Już po pierwszym kawałku było wiadomo, że to będzie niezła sieczka. Zagrali seta będącego mieszaniną kawałków Entombed i Entombed A.D. Co prawda stare kawałki witane były trochę większym aplauzem, co nie zmienia faktu, że z nowszymi radzili sobie równie przyzwoicie. Totalny luz na scenie, zgranie muzyków i radość z grania to te atuty, które spowodowały, że publiczność przeżywała prawdziwe chwile euforii. W powietrzu krążyli fani crowdsurfingu - trzeba zaznaczyć, że byli to przedstawiciele obydwu płci - a pod sceną zwolennicy headbangingu. I chociaż mogłoby się wydawać, że na tym festivalu dominowała agresja, to nic z tego. Było wiele pokoleniowych rodzin, kilkuletnich dzieci, którzy siedząc na ramionach swoich ojców, zachwycone obserwowały to, co działo się na scenie i pod nią.
Wiele emocji towarzyszyło nam już tego dnia, ale to co zaprezentował następny wykonawca przeszło najśmielsze oczekiwania. EXODUS, bo o nich mowa jest jak wino - im starsze tym lepsze. Muzycy dawali z siebie wszystko, występ był pełen energii, zaskakującej akcji, a towarzyszącej im ekspresji pozazdrościłby niejeden nastolatek. Widać było, że wiele z przybyłych osób oczekiwało właśnie tego pokazu, gdyż nawet zaludnione trybuny opustoszały, a publiczność przeniosła się pod scenę. Właściwie to trudno byłoby usiedzieć na miejscu, kiedy na scenie niczym zdziczałe zwierzę krążył Dukes i podkręcał cały czas atmosferę. Gitarzyści serwowali solówkę za solówką, a wokalista przelewał swoją agresję na publiczność zachęcając ją nie tylko do headbangingu, ale i do tworzenia mosh pitu. Cały występ miał zabójcze tempo, ale tutaj nikt się nie oszczędzał. Na scenie szaleli muzycy, pod sceną fani, a za barierkami ochraniarze, którzy mieli pełne rące roboty. Totalny odjazd, ale co to? Nagle koniec, publika automatycznie skanduje i nawoływuje na bis, ale organizatorzy są nieubłagalni. Exodus jeszcze raz wychodzi na scenę i żegna się z fanami dziękując im za wspaniałą zabawę. Było genialnie!
Z podtrzymaniem znakomitej atmosfery, jaka towarzyszyła festivalowi poradził sobie również kolejny wykonawca - DEVIN TOWNSEND PROJECT. To, co najbardziej utkwiło mi w pamięci z tego występu, to znakomity kontakt Devina z publicznością. Radość z widoku z zadowolonej i wniebowziętej publiczności zachęcał Devina do opowiadania licznych, okraszonych humorem historyjek. Naturalnie numerem jeden była muzyka - chociaż żaden opis nie przekaże piękna tego występu. Wszystko było odpowiednio dopracowane, dopięte na ostatni guzik i wokal Devina jakże przejrzysty, odpowiednio interpretujący każde wyśpiewane słowo. Jego ruch sceniczny, mimika twarzy pokazywała, że artysta kocha to co robi. To nie mogło przejść obojętnie wśród fanów, to musiało być nagradzane burzą oklasków. I tak było, a kiedy na scenie ponownie pojawiła się ulubienica holenderskiej publiczności Anneke van Giersbergen, euforia tłumu eksplodowała. Tego właśnie publiczność od zespołu oczekiwała najbardziej - specyficznego brzmienia, popisów wokalnych i niesamowitego kontaktu z widownią. To był zapewne jeden z tych występów, który na długo pozostaje w pamięci fanów.
Wreszcie zbliżała się też pora występu tego zespołu, na który większość zebranych najbardziej oczekiwała - TESTAMENT. Ale niestety legenda thrash-metalu dała na siebie jeszcze długo czekać. Czas mijał, publiczność zniecierpliwiona, a na scenie w pośpiechu technicy walczyli z problemami. Chuck wychodził do publiczności, przepraszał za wydłużoną przerwę i kiedy już wydawało się, że wreszcie coś zaczyna się dziać, zamiast zespołu na scenę znowu wbiegali techniczni. Aż wreszcie bez zbędnej otoczki Testament ruszył do akcji. Ale nie tylko oni, również publiczność ożywiła się niemiłosiernie. Testament bez dwóch zdań jest klasą samą w sobie, trzeba było widzieć tę swobodę w prowadzeniu gitary przez Alexa Skolnicka, to jak Chuck przeżywał każdą wyśpiewaną strofę i jak "grając" na mikrofonie powtarzał każdy riff wykonany przez gitarzystę. Wokalista nie tylko skupiał się na śpiewaniu, ale co chwila coś wykrzykiwał w stronę publiczności i nie musiał długo czekać na rezultaty. Przy refrenach wyciszał się całkowicie po to, by przekazać pałeczkę chóralnie śpiewającej publiczności. Nagle kawałek kończy się, zespół schodzi ze sceny, wszyscy stoją i myślą, że to jest zgrane, że to tylko fragment scenariusza, że zespół znowu za chwilę pojawi się na scenie. A jednak nie, koncert Testamentu został brutalnie skrócony właśnie przez problemy techniczne. Publiczność była bardzo zawiedziona, ale organizator nieubłagalny. W końcu fani zespołu dali z siebie wszystko, coś się im jeszcze należało!
Podsumowując muszę stwierdzić, że mimo tej małej wpadki z Testamentem, był to znakomicie zorganizowany festival, ze składem jakiego można by sobie tylko wymarzyć. Mimo, że odbywał się w zamkniętym objekcie, publiczność postarała się, by nabrał specyficznego charakteru. Mogłoby się wręcz wydawać, że znajdujemy się na jakimś rodzinnym pikniku - różnice pokoleniowe były naprawdę spore. Od tych, którzy pamiętają początki działalności większości wykonawców, po tych, którzy dopiero co wkraczają do thrash-metalowej rodziny. Ale wszystkich łączyło to samo - miłość do muzy i to się tak naprawdę najbardziej liczyło. Kolejna edycja już za rok, wystartuje 14.07.18r. w Eindhoven (NL)!