Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Recenzje :

Coroner - Grin

Ostatni i chyba najmniej znany i doceniany album legendarnych Szwajcarów. Prawdziwy „biały kruk” płytotek - thrash, który z thrashem w zasadzie ma niewiele wspólnego; progresja, która nie znalazła w zasadzie naśladowców – tak po krótce można opisać „Grin”. Gdy płyta ukazała się w 1993 roku, zbierał same świetne recenzje, które niestety nie znalazły odbicia w oczach fanów, a zespół przestał istnieć.

Często się mówi, że czas weryfikuje jakość muzyki – tak było w przypadku Cynic, który też swojego czasu nie znalazł uznania w oczach fanów, a dziś jest dziełem kultowym, tak było z Atheist, tak było z ostatnim krążkiem Pestilence. Coroner wydaje jednak mi się nie dołączył do tego zaszczytnego grona. W dalszym ciągu to „Mental Vortex” jest tym wydawnictwem Coroner, o którym się mówi. Cóż więc takiego zawiera „Grin”, ze nie znajduje on w dalszym ciągu większego uznania?

 Jak wspomniałem wcześniej, jest to thrash, który z thrashem ma niewiele wspólnego. Coroner nigdy nie preferował agresywnej wersji thrashu, ale krążek z zieloną twarzą na okładce mocno odbiega od tej stylistyki. Dominują raczej wolne, kroczące tempa, gitary są ciężkie, ale z typowym thrashem też nie mają wiele wspólnego. Zespół zdecydował się tu poeksperymentować, pójść w stronę progresji i jazzowania, co wyszło mu bardzo przeciętnie – zwłaszcza ta druga część.

Przede wszystkim - bas tuła się gdzieś w tle i ledwo go słychać. Osamotniony na tym polu perkusista próbuje trochę łamać rytm (skojarzenie z Tomaszem Haake z Meshuggah), ale brzmienie sprawia, że dla słuchacza w tej materii jest mnóstwo niezagospodarowanego pola. Riffy bardzo często grane są na pustych akordach, próbując wprowadzić pewien „kosmiczny” klimat, ale znów praktycznie nieistniejący bas sprawia, że dostajemy jazz bez jazzu. Wokale też wydają się dosyć monotonne, jałowe i bez pomysłu – sporo z nich to przesterowana melodeklamacja. Jedynym jasnym punktem wydają się być piękne, perfekcyjne technicznie solówki, których jest sporo.

Nie inaczej wygląda kwestia, gdyby rozpatrywać ten album w kategoriach muzyki progresywnej – wiele kawałków o czasie trwania powyżej siedmiu minut, próba stworzenia thrashu progresywnego, jakże innego od twórczości Mekong Delta czy Sadus, zdecydowanie lżejszego, ale bardziej urozmaiconego wydaje się być intrygującym zabiegiem. Coronerowi zabrakło jednak dwóch zasadniczych kwestii, które uczyniłyby ten album naprawdę dobrym. Pierwszą z nich są melodie, których w zasadzie tu nie ma. Jedynym utwór, który zapada w pamięć to „Paralyzed, mesmerized”. Zabrakło też energii, wigoru, jaki powinien towarzyszyć tej muzyce. Efekt jest taki, że „Grin” w zasadzie zmierza donikąd, a eksperyment okazał się bezsensowny. W zasadzie w każdym aspekcie to wydawnictwo ma spore braki, a chęci i intencja to nie wszystko.

„Grin”, choć może i legendarny już, to jednak rozczarowujący album. „Zachowawcze przekombinowanie” byłoby doskonałym określeniem na jego zawartość. Nie wiem czy nawet fani zespołu akceptują ten album w pełni. Starałem się być cierpliwy, liczyłem, że „Grin” odsłoni przede mną ten urok, gdyż jednak oferuje nieszablonowe granie, ale mimo wszystko nie potrafię tu znaleźć punktu zaczepienia.

Polecam ten album tylko tym, którzy chcą posłuchać dobrych solówek. Kto jednak szuka czegoś olśniewającego czy nawet technicznego thrashu, może się przeliczyć. Myślę, ze gdyby brzmienie było inne, to płyta ta nabrałaby zupełnie innego wymiaru – a tak, jest jak jest – ciekawie, ale rozczarowująco.


Wydawca: Noise (1993)
Komentarze
Harlequin : No i po tych kilka latach w końcu "Grin" mnie oczarował :D przeswietna pł...
Harlequin : Zupełnie się z Tobą nie zgodzę Harlequinie. Dla mnie jest to jeden z na...
horseman : Zupełnie się z Tobą nie zgodzę Harlequinie. Dla mnie jest to jeden z na...
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły