Dziś takiej muzyki już się nie robi. Rock i metal poszły w kierunku dopieszczonych studyjnie, audiofilsko czystych brzmień i smutnych tematów, odcinając się od bluesowych i folkowych korzeni. Czasami mam wrażenie, że współczesna muzyka zanadto zboczyła w stronę budowania technicznie doskonałych struktur i utraciła swoją wiarygodność, jako sztuka powstająca nie z potrzeby ducha, a z zimnej logiki równań matematycznych.Dlatego wielką przyjemność sprawia to, że w zalewie depresyjnych i
klaustrofobicznych wydawnictw trafiają się od czasu do czasu płyty,
ukrywające w sobie kwintesencję rock'n'rollowej zadziorności i fantazji.
Płyty takie jak „The Elephant Riders” grupy Clutch.
Przyznam się szczerze, że pierwsze zetknięcie z tym albumem przypominało zakochanie od pierwszego wejrzenia. Symptomy były dość charakterystyczne: szybsze krążenie krwi w żyłach, wzmożone bicie serca, zauważalny przypływ pozytywnej energii, rozsadzającej ciało od środka i namiętna chęć wielokrotnego powrotu do obiektu muzycznego uwielbienia. Mówiąc krótko: zadurzenie! W dodatku, nie przemijające aż do dziś.
Utworem, który mnie uwiódł jako pierwszy był „The soapmakers”. Kiedy przypomina mi się struktura rytmiczna, na której go zbudowano, to mam ochotę wybiec z domu i pognać gdzieś przed siebie, zmuszając mięśnie do energicznej pracy, narzucanej przez hipnotyzujące tempo. Usiedzieć przy tym kawałku zdecydowanie się nie da. Jego intensywność i wesołe przesłanie (słuchamy skocznej piosenki o dziwacznych stworach leśnych wyrabiających mydło!) ruszy każdego ponuraka, o ile nie jest on uczulony na abstrakcyjny humor i zabawy językowe. Tych bowiem w twórczości Clutch jest bardzo dużo. Grupa stawia na oryginalność tekstów, pokazując, że rock to nie tylko smętne jęki o niespełnionej miłości, śmierci i cierpieniu, ale miejsce dla zabawy i wariactwa. Myślę, że zespół Neila Fallona bardzo lubi wywoływać u swoich słuchaczy uśmiech. Dlatego szaleje w warstwach tekstowych, włączając w ich kanwę zabawne historyjki o yeti, o zakochanej parze bezdomnych czy o świątecznych obiadkach, podczas których piwo leje się strumieniami.
To niepoważne i bardzo radosne podejście do muzykowania może nieco dziwić, jeśli weźmie się pod uwagę to, że Clutch stylistycznie zbliżony jest do Black Sabbath. Ciężkie riffy, wyraźnie wysunięta do przodu linia basu, „garażowy” styl gry perkusji i chrapliwy, momentami przechodzący w melorecytację głos Fallona, to tylko niektóre z punktów stycznych między obiema grupami. W graniu Clutch z pewnością jest „moc” i odpowiedni ciężar. Różnice tkwią jednak w szczegółach. Podczas gdy Sabbath grał zawsze z pewnym zadęciem, Clutch bawi się muzyką, nie korzystając z uroków przyjmowania poważnej, natchnionej pozy. Dodatkowo, nie zamyka się w ramkach gitarowego hard-rocka, włączając do swoich utworów instrumenty takie jak trąbka i harmonijka oraz elementy stylistyczne nawiązujące do funku i bluesa. To połączenie melodyjnych wtrętów jest tak smakowite, że po każdym przesłuchaniu krążka ma się ochotę wrócić do niego od nowa. Uzależniająca płyta, nie ma co!
W ocenie punktowej Clutch ma u mnie 10/10. Ta grupa to wyśmienity lek na depresję i wszelkie smuty. W sam raz na wiosnę i to słoneczną, tętniąca życiem!
Lista utworów:
1. The elephant riders
2. Ship of gold
3. Eight times over miss October
4. The soapmakers
5. The Yeti
6. Muchas Veces
7. Green Buckets
8. Wishbone
9. Crackerjack
10. The dragonfly
Wydawca: Columbia Records (1998)