Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Recenzje :

Dream Theater - Black Clouds & Silver Linings

Ciężko mi skrytykować Dream Theater. Mam do nich wielki sentyment i wiążę z nimi masę wspomnień. To oni płytą "Scenes From A Memory” wyrwali mnie z hermetycznego kręgu dawnego progresywnego grania spod znaku Pink Floyd czy Marillion i wprowadzili w świat współczesnego progrocka i progmetalu. Jak mógłbym więc skrytykować tę kapelę?
Po prostu: nie mógłbym. I na szczęście w wypadku „Black Clouds and Silver Linings” nie muszę. Oczywiście, kto wcześniej nie trawił matematycznego, onanistycznego wręcz grania Dream Theater, na tej płycie też nie znajdzie nic dla siebie. Jednak zarówno podobni mi wyznawcy piątki geniuszów z Teatru Marzeń, jak i miłośnicy muzycznych popisów nie mają powodów do narzekań.
    
Płytę zdominowały dwie postaci: Jordan Rudess i przede wszystkim Mike Portnoy, który na bębnach wyczynia niestworzone rzeczy. Dawno nie słyszałem albumu, na którym perkusja odgrywałaby taką rolę i była tak słyszalna! A gdy dołączają do niej klawisze i continuum Rudessa, dostajemy przepyszny muzyczny dialog. Panowie sprawili, że mimo serwowania jak zwykle wyśmienitych solówek, John Petrucci zdaje się na „Black Clouds and Silver Linings” być na uboczu.
    
Dream Theater podążają za stylistyką wyznaczoną przez poprzedni krążek „Systematic Chaos”. Jest więc mroczniej, nieco mniej melodyjnie i przebojowo (poza chwytliwym „A Rite of Passage” i przesłodzonym „Wither”), za to bardziej, jak sami panowie stwierdzają, epicko (według mnie ma to klimat wielkich Queenowych hymnów). Nie mogło być inaczej, skoro poza singlami najkrótszy utwór ma dwanaście, a najdłuższy, porównywalny z Dreamowymi klasykami „Count of Tuscany”, dziewiętnaście minut. Mamy również na „Black Clouds and Silver Linings” dwa bardzo osobiste utwory Mike’a Portnoy’a. „Shattered Fortress” to ostatnia część sagi o walce z alkoholizmem; znajoma, bo w dużej mierze złożona z przearanżowanych fragmentów tej samej opowieści z poprzednich płyt. Jeszcze większe wrażenie robi „The Best of Times”, poświęcony zmarłemu ojcu. Krytykowana ekshibicjonistyczna dosłowność tekstu mnie osobiście przeraża i bezgranicznie wzrusza.
    
Można mówić, że Dream Theater brakuje dawnej ogłady. Że mimo drobnych zmian stoją w miejscu. Że szpanują. Tylko co z tego, skoro wciąż nagrywają rewelacyjne albumy, którymi udowadniają, że nie mają sobie równych?

Tracklista:

01. A Nightmare to Remember
02. A Rite of Passage
03. Wither
04. The Shattered Fortress
05. The Best of Times
06. The Count of Tuscany

Wydawca: Roadrunner Records (2009)
Komentarze
Krzysiek : Trochę odkopię. Wg mnie ta płyta jest baardzo słabiutka. Jedyne,...
DEMONEMOON : Nie znam wszystkich tworów DT,a po zapoznaniu sie z ich najnowszym wyd...
Ignor : No wiesz, gdyby przez te dwa lata oni byli skupieni tylko na muzyce, a DT trosz...
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły