Dziewiętnasta już edycja Castle Party za nami, emocje dawno opadły i zanim czas zatrze wspomnienia pora na (bardzo subiektywne) podsumowanie. Tym razem, po doświadczeniach z lat ubiegłych, postanowiłam odpuścić sobie czwartkowe klubowe „atrakcje” i pojechać na część główną festiwalu. Do Bolkowa wybrałam się z mocnym postanowieniem uczestniczenia we wszystkich koncertach na zamku, szczególnie, że w tym roku część zespołów została wybrana przez publiczność w ramach głosowania przeprowadzonego przez organizatorów. Cieszył mnie fakt, iż wiele kapel będę mogła zobaczyć po raz pierwszy.
Podczas jazdy pociągiem z Poznania zastanawiałyśmy się z moją towarzyszką podróży, czego możemy się spodziewać. Z jednej strony towarzyszyła nam obawa, że frekwencja na tegorocznej imprezie nie dopisze, a z drugiej nadzieja, że organizatorzy staną na wysokości zadania i zaproponują coś nowego, aby zatrzeć złe wspomnienia z poprzedniego roku. Miłym akcentem (na wstępie )było spotkanie we Wrocławiu trójki Brazylijczyków, którzy jechali na Castle Party specjalnie na jeden koncert - Alien Sex Fiend.Do Bolkowa dotarłyśmy w piątek w samo południe. Miasteczko przywitało nas żarem lejącym się z nieba i niemal pustym rynkiem. Teoretycznie był to drugi dzień festiwalu, więc spodziewałam się dzikich tłumów, a zamiast tego, po drodze na kwaterę zobaczyłam jedynie kilka osób snujących się w desperackim poszukiwaniu kawałka cienia. Zastanawiałam się, czy to upał, czy niesmak pozostały z poprzedniego roku, spowodował takie wyludnienie, na szczęście moje obawy rozwiewały się w miarę zbliżania do Hacjendy i pola namiotowego - tam impreza trwała w najlepsze:)
Przyszła pora na przygotowania, zatem szybkie zakwaterowanie, doprowadzenie się do porządku po podróży i już mogłyśmy wyruszyć na zamek. Po drodze, kątem oka zobaczyłam, że coś dzieje się na rynku – był to występ teatru eksperymentalnego Terminus A Quo, który prezentował spektakl „GO!”. Aby zdążyć na pierwszy koncert nie zbaczałyśmy już z drogi, sprawnie odebrałyśmy akredytacje i ustawiłyśmy się w dość krótkiej kolejce do wejścia na zamek.
Krążyłyśmy pomiędzy nielicznymi stoiskami, na których niestety znaleźć można było to samo co zwykle, a nawet mniej, bo zabrakło słynnych ziemniaczków. Dobrym posunięciem organizatorów było zorganizowanie specjalnego stanowiska na wewnętrznym dziedzińcu, gdzie o wyznaczonych godzinach można było spotkać się z zespołami – zrobić pamiątkowe zdjęcia i zdobyć autograf.
Rozpoczęcie festiwalowych koncertów zaanonsował Adam Grzanka, znany głównie ze swoich występów kabaretowych w formacji Chatelet. Punktualnie o godzinie 15.00, w palącym słońcu na scenie pojawiła się wrocławska formacja H.Exe. Już pierwsze dźwięki zaczęły przyciągać fanów i dziedziniec powoli zaczynał się zapełniać. Była to mocna, dość wulgarna, ale udana inicjacja festiwalowych występów. Przerwy pomiędzy gigami postanowiłyśmy wykorzystać na uzupełnianie płynów i robienie zdjęć fanom, co konsekwentnie powtarzałyśmy przez wszystkie 3 dni.Drugim koncertem w piątkowe popołudnie był występ Vigiliante, który do Bolkowa przyjechał z Chile. Ze sceny popłynęły energetyczne dźwięki będące mixem elektroniki i metalu, które zwabiły miłośników takich brzmień. Pod sceną zaczęło robić się jakby tłoczniej. Publiczność domagała się bisu, lecz ściśle określona ramówka nie pozwoliła na spełnienie tych żądań.Przyszła kolej na pierwszy kobiecy wokal i swój koncert rozpoczęła Desdemona, która zaprezentowała materiał ze swojej nowej płyty „Endorphins”. Piękny wokal i charyzma Agnieszki Leśnej, żywiołowość na scenie i mocne brzmienia, czyli występ na bardzo wysokim poziomie. Potwierdzeniem tego był całkiem spory tłum roztańczonych fanów. Moim zdaniem jeden z najlepszych gigów tego dnia.Zmiana klimatu i na deskach pojawił się przedstawiciel niemieckiej sceny EBM zespół Digital Factor. Na początku upał wygrał i na pierwszym utworze dziedziniec świecił pustkami, ale wraz z kolejnymi dźwiękami pojawiali się miłośnicy elektroniki. Ja do takowych nie należę, więc wyruszyłam w głąb zamku w poszukiwaniu cienia i złotego trunku, przy okazji fotografując wdzięcznie pozujących do zdjęć fanów.Po pulsujących rytmach Digital Factor swój występ rozpoczęła legenda polskiej sceny gotyckiej czyli Artrosis. Koncert rozpoczął się mocnymi brzmieniami, potem już było spokojniej i nostalgicznie. Nowy materiał przeplatany był znanymi i lubianymi przebojami, takimi jak „Nazgul” czy „Pośród kwiatów i cieni”, które fani śpiewali wraz z zespołem. Artrosis ma wielu miłośników, więc frekwencja dopisała. Publiczność domagała się bisu i otrzymała “Szmaragdową Noc” na zwieńczenie koncertu.Kolejny zwrot akcji nastąpił za sprawą Leather Strip, który rozruszał swoich fanów rytmicznymi elektronicznymi dźwiękami. Zwolennicy gatunku byli zapewne zachwyceni występem duńczyków, mnie zmęczyły już pierwsze minuty i postanowiłam udać się na posiłek do dawnej „Basztowej”. Na zamek wracałam z nadzieją na największe wydarzenie tego dnia – Ordo Rosarius Equilibrio. Nie tylko ja oczekiwałam tego koncertu, dziedziniec był praktycznie wypełniony po brzegi. Zaczęło się problemami technicznymi, przez które Szwedzi rozpoczęli swój występ z opóźnieniem. Napięcie związane z oczekiwaniem minęło, gdy ze sceny popłynęły pierwsze dźwięki. Pojawiły się między innymi takie utwory, jak „Three is an Orgy” czy „Marcury Rising”, bardzo nostalgicznie, melodyjnie i lirycznie. I chociaż na scenie było nieco statycznie, a występ na żywo odbiegał znacząco od brzmienia albumu, to w moim odczuciu był to najlepszy piątkowy koncert. W sobotę Ordo Rosarius Equilibrio występowało w wersji akustycznej na alternatywnej scenie w dawnym Kościele Ewangelickim.Nadszedł czas na gwiazdę wieczoru, czyli Closterkeller, któremu przez perypetie pogodowe i organizacyjne nie dane było wystąpić w 2011 r. Zespół znany wszystkim był niecierpliwie wypatrywany przez tłumnie zgromadzonych fanów. Ciekawość potęgował fakt, iż koncert miał być rejestrowany i wydany jako zestaw płyt DVD i audio CD. Występ zaczął się z niemal półgodzinnym opóźnieniem, a w trakcie pojawiła się kolejna przerwa spowodowana „Megadramatem odzieżowym”, jak nazwała to Anja, która przebierając się w suknię miała problem ze sznurowaniem gorsetu. Spodziewałam się całej masy przebojów, energii i ciekawego przedstawienia, a dostałam... największe rozczarowanie tego dnia. W miejsce utworów cenionych przez publiczność usłyszałam te, które wartościowe są głównie z punktu widzenia zespołu. Można więc było usłyszeć „ Nero”, „Tu nie ma nic”, „Jak łzy w deszczu” czy „Miraż”. Wraz z kolejnymi utworami publiczność się jakoś kurczyła, ja również nie dałam rady przebrnąć przez cały koncert. Wychodziłam z zamku przy dźwiękach „Matki” i już z daleka widziałam pokaz sztucznych ogni, które były moim zdaniem jedynymi fajerwerkami tego koncertu. Na kwaterę wróciłam z nadzieją na afterparty, ale zmęczenie wygrało i dałam się porwać w ramiona Morfeusza. W sobotę pogoda była kapryśna, jak to w terenach górzystych bywa. Był i upał, i burza, i ulewny deszcz, na szczęście nie pojawiły się zapowiadane opady gradu. Obudziły mnie ostre promienie słońca i niekończąca się impreza na polu namiotowym. Wraz z uroczym towarzystwem z kwatery urządziliśmy sobie piknik w ogrodzie. Zażarta dyskusja przeplatana salwami śmiechu, okraszana pysznym śniadaniem i popijana złotym trunkiem, spowodowała, że zagięła się czasoprzestrzeń i kilka godzin minęło jak z bicza strzelił. Trzeba więc było szybko się ogarnąć, wyszykować i ruszać na zamek.Sobotnie koncerty rozpoczęły się od elektronicznych brzmień czeskiego zespołu Depressive Disorder. Nieznośny upał nie zraził fanów, którzy czekali na ten występ i nie zawiedli się. Dynamiczny i agresywny początek był kontynuowany przez duet z Białorusi – Ambassador21. W strumieniach potu publiczność bawiła się przy industrialnych brzmieniach z dużą dawką electro punku i hardcoru. Choć nie jestem miłośniczką takiej muzyki, energia pary Natashy i Alexeya udzieliła się także i mi.Szybkie piwo i powrót na kolejny koncert. Zrobiło się nieco mroczniej i gotycko, gdy na scenie pojawiła się niemiecka ikona deathrocka Bloody Dead and Sexy. Mocne gitarowe brzemienia, dynamit na scenie, to jest to, co tygryski lubią najbardziej. Krótko mówiąc bardzo udany występ.Przyszła kolej na jedyny rodzimy zespół w sobotniej ramówce, czyli The Cuts grający mieszankę muzyki electro i gitarowego indie-rocka. Grupa miała wystąpić na dużej scenie w 2011 r. w piątek, ale jak wiadomo koncerty tego dnia się nie odbyły. Jednak The Cuts nie zawiódł fanów i zagrał w Hacjendzie. Pamiętając dobrą zabawę z poprzedniego roku, z przyjemnością bujałam się w rytm muzyki również tym razem. Zdecydowanie udany występ, który porwał do zabawy licznie zgromadzoną publikę i odciągnął uwagę od zbliżających się ciemnych deszczowych chmur.Wraz z pierwszymi kroplami deszczu na scenie pojawiła się neofolkowa formacja Spiritual Front z charyzmatycznym wokalistą Simone Salvatori. Muzycy sami określają swój styl grania jako „nihilistyczny samobójczy pop”, a czasami Włochów określa się też żartobliwie „mafia-folkiem”. Melodyjne, optymistyczne utwory łatwo wpadały w ucho i powodowały, że trudno było stać w miejscu, więc pomimo deszczu dziedziniec zapełniony był roztańczonym tłumem. Entuzjazm wzbudziły takie utwory jak „Polish Boys” i „Jesus died i Poland” z tekstem specjalnie zmienionym na potrzeby polskiego festiwalu. I choć momentami brzmiało jak country, chwilami dźwięki do złudzenia przypominały znane utwory innych formacji, był to zdecydowanie bardzo udany koncert – dla wielu najlepszy tego dnia.Następny zespół wprowadził rozgrzaną już, pomimo deszczu, publikę w mroczniejszy klimat. Mowa o berlińskim Pink Turns Blue reprezentującym szeroko pojęty new wave z nutą melancholii. Znaczna część osób ewakuowała się z dziedzińca, w poszukiwaniu schronienia przed ulewą lub z konieczności zmiany garderoby na suchą. Najbardziej wytrwali bawili się do końca i w nagrodę doczekali się bisów.Przy akompaniamencie grzmotów i w świetle błyskawic swój występ rozpoczął meksykański Hochico, jeden z zespołów wybranych w głosowaniu przez fanów. Mocne, energetyczne połączenie industrialu z harsh-electro zatrzymało pod sceną tylko najwierniejszych fanów. Ja jednak postanowiłam posłuchać koncertu z bardziej suchego miejsca, pod dachem na wewnętrznym dziedzińcu, tocząc ciekawą rozmowę z nowo poznanymi braćmi bliźniakami.Gwiazda wieczoru – Alien Sex Fiend – kazała na siebie czekać ponad godzinę. Ustawianie dekoracji scenicznej i przygotowania zespołu ciągnęły się niemiłosiernie. Warto jednak było poczekać, bo zespół dał naprawdę dobre przedstawienie. Scena kojarzyła się z upiornym cmentarzyskiem, na publiczność rzucane były „szczątki” manekinów, a całość dopełniały trupie makijaże na twarzach muzyków. Widowiskowe show, choć muzycznie zespół nie rzucił mnie na kolana.Po koncertach przyszedł czas na afterek oraz spotkanie z dawnymi i nowymi znajomymi. Najpierw długie Polaków rozmowy pod arkadami, a potem zwieńczenie wieczoru (a raczej nocy) w Rekinie. W pierwszych promieniach słońca kładłam się spać, aby zregenerować siły na ostatni dzień festiwalu. Niedzielne przedpołudnie było równie udane jak poprzedniego dnia i po pikniku w doborowym towarzystwie, udaliśmy się wszyscy na zamek. Choć upału już nie było to powietrze stało w miejscu i chyba zmęczenie dawało się we znaki, bo wczesnym popołudniem miasteczko było niemal puste.W niedzielę, jako pierwszy na zamkowej scenie wystąpił Cold In May z Białorusi grający muzykę z klimatów darkwave i synthpop. Podobnie jak w poprzednich dniach, dobry koncert na otwarcie. Melodyjne i nastrojowe dźwięki zaczęły przyciągać na dziedziniec pierwszych fanów. W napięciu oczekiwałam występu warszawskiego At the Lake grającego symfoniczny metal (połączony z... wykorzystaniem muzyki folkowej i klasycznej. Miałam przyjemność widzieć już koncert tej formacji w warunkach klubowych i wtedy wywarł na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Tym bardziej nie mogłam się doczekać, aby zobaczyć ich na dużej scenie. Muzycznie się nie zawiodłam, z przyjemnością słuchałam czystego, mocnego wokalu i pięknych brzmień instrumentalnych. Miałam wrażenie, że niewiele osób zna ten zespół, bo choć publika bujała się w takt muzyki, nie było widać większego entuzjazmu. Jedyny numer, który wprowadził trochę ożywienia to cover Queen „Show Must Go On”.I tu nastąpił totalny zwrot akcji, na scenie pojawiła się kapela zupełnie z innej bajki - Devilish Impression polski zespół grający w klimatach black i death metalu. Choć wiele osób uznało ten pomysł za nieporozumienie, mnie on niezmiernie ucieszył, bo doczekałam się dużej dawki mocnej gitarowej muzyki. Nie było też dla mnie zaskoczeniem, że koncert był bardzo udany, czego dowodem było owacyjne oklaskiwanie występu i głośne domaganie się (niestety na próżno) bisów. Kolejnym artystą niedzielnego popołudnia był krakowski Śmiałek. Ich występ trudno określić mianem koncertu, bo słowo to jest zbyt ubogie, aby zobrazować wszystko, co działo się na scenie. Był to prawdziwy spektakl, wciągający i elektryzujący, okraszony lirycznym wokalem i mieszanką burleski z cięższymi rockowymi brzmieniami, jazzem i industrialem. Na scenie i przed nią pojawiały się różne postacie, było niezwykle intrygująco, barwnie i szokująco. Nie zabrakło efektów specjalnych i perwersyjnych akcentów. Wisienką na torcie stał się cover „Die Sonne” zespołu Rammstein zaśpiewany po rosyjsku w ogniowej oprawie. Jedno jest pewne, to przedstawienie zrobiło na mnie ogromne wrażenie i na długo pozostanie w mojej pamięci.Po wyśmienitym show na scenie pojawił się Deathcamp Project. Polski zespół wystąpił na bolkowskim festiwalu po raz trzeci, ściągając na dziedziniec tłum fanów. Z duetu zrobiło się trio, które dało całkiem przyzwoity koncert.Nadeszła pora na Merciful Nuns, czyli kolejny projekt Artauda Setha powstały po zakończeniu działalności Garden of Delight. Niemiecki zespół przeniósł publiczność do korzeni gotyckiego rocka, zaczynając mocnymi i energetycznymi gitarowymi brzmieniami stopniowo poruszając się w stronę bardziej nostalgicznych i spokojnych dźwięków. Tłem dla muzyki były wideo prezentacje emitowane na monitorach. W moim odczuciu to był dobry koncert, do złudzenia przypominający ten zagrany przez Garden of Delight na Castle Party w 2008 r.Wyciszona nieco publiczność przygotowywała się do obejrzenia kolejnego przedstawienia tego dnia a mianowicie występu Blutengel. Niemcy grający muzykę futurepop i electro-goth, zaproponowali ciekawą konwencję - na scenie widoczna była trójka wokalistów, a pozostali muzycy ukryci zostali gdzieś w tle. Już na początku koncertu wyjaśniło się skąd taki pomysł, po prostu miejsce było potrzebne dla tabunów pań, które pojawiały się w coraz to innych strojach lub bez strojów, z wszelkiej maści rekwizytami. Było dużo ognia i nagości, sztuczna krew lała się strumieniami, a tancerki rozrywały lalki noworodki markując zjadanie ich członków. Nie mam pewności, czy był to koncert w oprawie wizualnej, czy raczej show z podkładem muzycznym. W każdym razie dużo się działo.Przygotowania do ostatniego festiwalowego występu przeciągały się i już myślałam, że po spektaklach w wykonaniu Śmiałka i Blutengel nic mocniejszego tego dnia się nie wydarzy. Jak bardzo byłam w błędzie, przekonałam się już w momencie, gdy na scenę wbiegło stado pluszowych zwierzaków, eksplodowała muzyka i zaczęła się prawdziwa demolka w wykonaniu gwiazdy ostatniego wieczoru – Combichrist. Perkusista zrzucił swój kocioł ze sceny, podał publiczności i zaczął wybijać rytm. Pozostali muzycy skutecznie pustoszyli swój sprzęt, techniczni mieli ręce pełne roboty i oczy dookoła głowy, żeby panować nad sytuacją, fotoreporterzy desperacko starali się uchylać przed latającymi nad ich głowami częściami instrumentów, publiczność szalała. Był to dopiero początek koncertu, a scena już przypominała pobojowisko. Techniczni uwijali się, aby przywrócić instrumenty do stanu używalności za pomocą taśm klejących i innych mocujących gadżetów, aby występ mógł trwać dalej. Wykonywali syzyfową pracę, bo zespół cały czas miał dobrą zabawę z demolowania wszystkiego, co było na scenie. Muzycy ściągnęli swoje pluszowe stroje rzucając je w stronę publiczności i kontynuowali szaleńczy występ. Do samego końca było szaleńczo, chaotycznie i żywiołowo. Mankamenty muzyczne spowodowane ubytkami w instrumentach, czy odłączonym kablem od gitary nie miały znaczenia przy tym co się działo. Na zakończenie w stronę publiczności poleciało wszystko, co muzycy mieli pod ręką. To było zdecydowanie najlepsze wydarzenie i doskonałe zwieńczenie tej edycji festiwalu. Krótko mówiąc, rewelacja.Naładowani pozytywną energią postanowiliśmy jeszcze pobawić się w Rekinie i Hacjendzie. Jednak o 6 nad ranem trzeba było położyć się spać, aby za parę godzin wrócić do szarej rzeczywistości. W moim odczuciu tegoroczny Castle Party był bardzo udany. To prawda, że frekwencja była o wiele niższa niż w latach ubiegłych, faktem jest, że zabrakło znajomych twarzy, które dla mnie nierozerwalnie wiązały się z festiwalem, lecz mimo to, atmosfera i program były na prawdę na wysokim poziomie. Nowością była możliwość spotkania się z muzykami oraz druga scena w Kościele Ewangelickim. Daje to nadzieję, że organizatorzy będą starali się wprowadzać więcej dodatkowych elementów, aby przyciągnąć publiczność na kolejne edycje festiwalu. I choć niedawno jeszcze mówiłam, że już ostatni raz jadę do Bolkowa, kto wie, może za rok jednak się skuszę.