Nie wyczekiwałem na ten album. Po świetnym "Wages Of Sin" kolejne dwa wydawnictwa można było o kant dupy potłuc - marazm twórczy, przewidywalność i zero polotu. Nie zdziwiło mnie więc, że Chris Amott opuścił zespół. Teraz jednak powrócił, ale tytuł krążka nie napawał mnie optymizmem.
Może i dobrze, że miałem takie nastawienie, bo zawartość okazała się dla mnie miłym zaskoczeniem, a Arch Enemy wrócili do gry. Ciężko było się się spodziewać muzycznej rewolucji - ale coś w tym obozie się ruszyło. Formacja całkiem skutecznie próbuje nawiązać do czasów "Wages Of Sin" i całkiem dobrze jej to wychodzi. Owszem, tu i ówdzie pojawiają się bardziej nowoczesne elementy znane z ostatniego krążka, ale dominują cięte, motoryczne riffy, świetne solówki i chwytliwe melodie - czyli najwięsze atuty Arcywroga. No właśnie - muzyka grana jest z werwą, a Michael Amott chyba przestał leniuchować, bo słychać duży rozwój w jego grze - solówki są bardziej urozmaicone, jest kilka nawiązań do muzyki klasycznej, a i riffy są brutalniejsze, z pazurem. W zasadzie w każdej warstwie słychać poprawę - praca sekcji jest lepsza niż na poprzednich dwóch krążkach, a i seksowna Angela śpiewa agresywniej. "Rise Of The Tyrant" nie jest może albumem tak świeżym i odkrywczym jak "Wages Of Sin", który był prostą recepturą na sukces. Dostaliśmy za to kawał soczystego, melodyjnego death metalu, do jakiego zespół nas przyzwyczaił - niby nic nowego, ale dobrze się tego słucha, a i poziom wykonawczy jest bardzo wysoki.
Wydawca: Century Media Records (2007)
Harlequin : kolejna syntetyczna produkcja wymiataczy zawodowców heh no, ja...
Harlequin : o tak ! a Erlandsson zapierdala po garach jak ten muppet w twoim avatarze ;)