Czy lepiej jest doświadczyć naprawdę dobrych rzeczy czy przeżyć w swojej wyobraźni rzeczy niesamowite? Obudził mnie głos. Niespokojnie odsunęłam kołdrę i otworzyłam oczy. - Spokojnie, to tylko ja – usłyszałam dobrze znany mi głos Anke, mojej współlokatorki – wstawaj szybciej, dzisiaj nasz wielki dzień, lecimy na Curacao. – dodała, po czym wybiegła z pokoju.
Powoli zwlekłam się łóżka, przeciągnęłam się i zaczęłam się pakować, wciąż nie wierząc, że z całego Universiteit van Amsterdam, to właśnie wybrano mnie, Anke – moją przyjaciółkę i Francois - mojego chłopaka, abyśmy jako najlepsi studenci antropologii wzięli udział w dobrze płatnym stażu dotyczącym badań miejscowej ludności.
Była czwarta nad ranem, na dworze było szaro, ciemno. Nawet światła licznych latarni przy kanale nad Prins Hendrikkade nie dawały rady rozjaśnić porannej mgły. Jednak ja byłam tak podekscytowana wyjazdem, że na szarej mgle rysowały mi się kolorowe smugi mojego podekscytowania, które przybierały różne kształty. To uczucie niesamowitości przeszywało mnie na wylot. Było tak silne i tak wspaniałe, że aż straszne. Czułam jakbym była w kulminacyjnym - najprawdziwszym, ale i najmniej prawdopodobnym momencie mojego życia. Przez chwilę wydawało mi się, że to mógł być sen, ale nie był. Przypominałam sobie wszystkie ważne wątki ze swojego życia, w śnie bym tego nie pamiętała. To była rzeczywistość, ale jakby z nostalgią i niesamowitością występującą w snach. Miałam ochotę otworzyć okno i krzyczeć, że życie jest piękne, że jestem panią świata”. Od ponad roku byłam we wspaniałym związku, od dwóch lat przyjaźnie się z Ankę i wszyscy razem jedziemy na dwa miesiące na Karaiby na staż, po którym mamy szanse otrzymać najbardziej prestiżową pracę po naszym kierunku. Patrzyłam tak przez okno i wydawało mi się, że obejmuję świat swoimi rękoma, że jestem młoda, piękna, zdolna, że teraz jest ten moment, absolutnie mój. Jakby to powiedzieć po niderlandzku Ik zit op rose. Tak jakby świat zatrzymał się właśnie dla mnie. To było moje i tylko moje… W pewnym momencie, od tych myśli ogarnął mnie lęk - wizja świata w moich rękach była zdecydowanie straszna. Stwierdziłam, że muszę iść się spakować, bo przecież zaraz przyjedzie po nas taksówka, jeszcze nie zdążymy na lotnisko i tyle z będzie „mojego momentu”.
- Marieke – nagle zawołał mnie Francois, z taksówki, podczas gdy ja jeszcze byłam w mieszkaniu – pośpiesz się, w poniedziałek nie przejedziemy na Schiphol szybko, będą korki.
- Weim! – warknęłam do niego przez okno, bo nienawidzę być poganiana – i uspokój się bo zdążymy!
Kiedy zeszłam do taksówki po raz drugi ogarnęło mnie to dziwne uczucie, że coś tu nie gra. To było tak piękne, że czułam lęk. Może dlatego, że lęk towarzyszył mi w życiu od zawsze i nawet w tych najpiękniejszych, najwspanialszych chwilach musiał się pojawiać. Ponadto zawsze lubiłam taką jakby nutkę nostalgii i tęsknoty, bez niej nie było ekscytacji. A może to z powodu taksówkarza? On miał taki dziwny, nieproporcjonalnie duży nos i wielkie wyłupiaste oczy, a głos jak jakaś nawiedzona lalka z horroru i jeszcze patrzył się na mnie jakbym mu matkę zabiła. Sama nie wiedziałam już czy to była ta moja lękowa nostalgia, czy prawdziwe przeczucie, że coś złego się wydarzy. Zawahałam się przez chwilę, ale po chwili pomyłam sobie: „panuj nad swoją wyobraźnią”. Ja zawsze musiałam szukać dziury w całym i mało by brakowało, a zepsułabym sobie wyjazd chwilową umysłową niedyspozycją. Zresztą, ja z Francois siedziałam z tylu, jak coś to Anke siedziała na przednim siedzeniu i ona była zmuszona patrzeć się na tego dziwnego taksówkarza i w razie wypadku to pasażer jest najbardziej zagrożony. Ja siedziałam z tylu w bezpiecznym objęciach Francois, które potrafiły mnie uchronić nawet przed moją straszliwym umysłem.
Uwielbiam jeździć taksówką nocą po mieście – dużo świateł, dużo się dzieje. Wprawdzie to już nie była noc, tylko szary, ponury świt. Mgła była szara, ale dla mnie poranek był kolorowy. Przybierał przeróżne, przepiękne barwy w zależności od chwilowego powiewu mojego nastroju. Na ulicach można było dostrzec pozostałości ubiegło nocnej imprezy. Chociaż De Wallen, Church i Coffe Shopy o każdej porze cieszą wzięciem. A ja zapalona imprezowiczka, przyglądałam się z taksówki tym ulicom pełnym rozpusty i czułam się jak wyższa pierdolęcja. Czułam, jakbym znaczyła coś więcej w tamtym momencie, niż ci wszyscy ludzie. Patrzyłam na nich, a oni o szóstej rano palą resztkę ostatniego bata w jakimś obskurnym coffie shopie za resztkę pieniędzy z ostatniej wypłaty, tu jakaś wczorajsza paniusia rzyga na rogu, a za rogiem pod Church jakiś gej zalicza siódmego chłopaka tej nocy, bez gumy. A ja siedziałam w wygodnej taksówce, czyściutka, umyta myślałam sobie „imprezujcie cieniasy, ja jadę na Karaiby za frytki”. Oczywiście chodziło mi tylko o sytuację, bo widomo, w życiu się zmienia. Raz ty jesteś ziomeczkiem w obskurnym coffee shopie, raz paniusią rzygającą pod murem, innym razem za rogiem nie wiadomo co robisz. Ale w w tamtym momencie to właśnie ja byłam tą panią w taksówce jadącą na Karaiby, to był mój moment, czułam się jakbym miała jakąś ważną misję do wykonania, porównywalną do Bruce Willisa w Armagedonie.
Kiedy w końcu dojechaliśmy na Schiphol ogarnęła mnie taka fala radości nie do powstrzymania. Wybiegłam z taksówki wrzeszcząc jak rozpuszczony trzylatek. Bagaże zostawiłam w taksówce, Francois je wziął, tworzyliśmy idealną parę. On rozumiał moje ataki radości i grzecznie targał za mną walizki. Podeszliśmy na odprawę. Nagle zrobiło się jakieś dziwne zamieszanie, Anke zaczęła płakać, a Francois zaczął krzyczeć, a pani pracująca przy odprawie próbowała uspokoić sytuacje.
- Ile państwu zajął przejazd tutaj? – zapytała
- Nie długo, przejechaliśmy tu dużo szybciej niż się spodziewaliśmy – odpowiedział Francois
Usłyszałam nagle taki kawałek rozmowy i zamarłam, Anke zapomiała walizki z domu. Lepiej być nie mogło.
Ustaliliśmy, że Francois zostanie na lotnisku i poczeka a my szybko podskoczymy do mnie do domu. To był lot czarterowy, nie było dużo pasażerów, a na lotnisku w Curacao nie ląduje dużo samolotów, więc stwierdzili, że zaczekają na nas.
Całą drogę nie odzywałam się do Anke, miałam ochotę ją zabić. Wyobrażałam sobie nawet jak biorę nóż z kieszeni i wbijam jej w serce. A przecież nic strasznego się stało, to po prostu ja jestem mało odporna na kłopoty i okrutnie niecierpliwa. Miałam poczucie winy za te myśli, uspokoiłam się i liczyłam oddechy.
Kiedy dojechaliśmy pod moje mieszkanie powiedziałam Anke, żeby poczekała w taksówce, a ja szybko pobiegnę po jej walizkę. Wydawało mi się, że ona to zrobi okrutnie wolno, a ja byłam w takim stanie, że wszystko robiłam kilka razy szybciej. Weszłam do mieszkaniu i ku mojemu zdziwieniu zastałam moją mamę w kuchni. Co ona robiła w naszym mieszkaniu? Jak tak nagle mogła się tam znaleźć?
- Marieke! Jest siódma rano, kładź się spać! – powiedziała smutnym głosem
- Mamo! Po pierwsze co Ty robisz w naszym mieszkaniu? Po drugie przecież dzisiaj wyjeżdżam, żegnałam się już z Tobą. Biorę walizkę Anke i idę do taksówki – krzyczałam, kompletnie nie rozumiałam o co jej chodziło
- Kochana córeczko…. – wyszeptała łamiącym się głosem mama i przytuliła mnie
Jak ona mogła płakać? Powinna się cieszyć, że jadę na Curacao, że to jest mój moment. Jak ona mogła płakać? Co to za wyrodna matka? Nagle podeszła do apteczki i wyciągnęła znajome mi z moich snów opakowanie leków. Nasypała na rękę kilka różowych tabletek, nalała wody do szklanki i podeszła do mnie. Poczułam jak żołądek przeszywa mi płuca. Nie! To nie mogła być prawda. To było naprawdę, Anke tam jest i czeka na mnie. Nie mogłam złapać tchu. W ataku histerycznego lęku wybiegłam do taksówki, do Anke z jej walizką. Podbiegłam do taksówki, ale Anke tam nie było. Zaczęłam krzyczeć i wyzywać taksówkarza, że zabił moją przyjaciółkę, a może moja mama ją zabiła, gdzie jest Francois!?!!!
- Anke, chodź do mnie potrzebuje Cię!!!! – krzyczałam na skraju rozpaczy
Nikt nie odpowiedział. Zaczęłam walić głową w mur, to było nie do przeżycia. Największy ból jaki czułam kiedykolwiek. „Francois kocham Cię, przyjdź do mnie, Anke potrzebuję Cię” – myślałam rozpaczliwie waląc głową w mur. Nagle pojawiła się moja mama, złapała mnie z całej siły, silnym matczynym objęciem jak lwica, która z całej siły walczy, żeby jej dziecku nie stała się krzywda. Zaaplikowała mi moje różowe tabletki, których wczoraj zapomniałam wziąć. Trzymała mnie z całej siły dopóki atak nie przeszedł. Po jakiś 20 minutach zaprowadziła mnie do domu, zrobiła herbaty i położyła do łóżka. Pod wpływem tabletek ból stopniowo ustępował. Czułam tylko nutkę goryczy, dlaczego inne kobiety mają prawo mieć prawdziwych mężczyzn, którzy je naprawdę kochają i prawdziwe przyjaciółki, które są gdy ich potrzebują. Dlaczego to właśnie mnie spotkało? Zresztą nieważne, wszystko stawało się obojętne i nieważne, a mi zamykały się oczy. Nade mną siedziała mama, gładziła mnie po głowie i szeptała coś ciepłym głosem. Jej głos mnie wyciszał, aż zasnęłam.