Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

Frontside / Totem / Ketha - Wrocław, Firlej (19.11.2010)

Nie wiem, jak i kiedy do tego doszło, ale kilka lat temu stwierdziłem znajomość nazwy Frontside u osób niemających o cięższym metalu bladego pojęcia. W czasie owym moje zainteresowanie tą kapelą było już bliskie zeru, zupełnym ignorantem jednak nie jestem, postanowiłem więc sprawdzić, co ekipa Demona reprezentuje sobą obecnie. Zaczęło się od małego zamieszania organizacyjnego. Bezpośrednio przed muzyczną częścią wieczoru w "Firleju" odbywał się wernisaż zajmującego się m.in. fotografią koncertową Damiana Chrobaka, autora zdjęcia z okładki biografii Dezertera (sympatyczny typ, więc nie wspomnę, czyje nazwisko przekręcił, myląc je z nazwą jednej z wrocławskich ulic).
Zagęszczenie imprez sprawiło, że chcący obejrzeć występujące kapele musieli przejść przez dwie bramki - przed szatnią i przy drzwiach sali koncertowej - a z drugiej wielu było cofanych na pierwszą, żeby przybili sobie pieczątkę. Jak na ironię zaledwie godzinę wcześniej dyrektor ośrodka "chwalił się", iż w pewnej gazecie napisano, że "Firlej" nie nadaje się do pełnienia funkcji galerii. Teraz może otrzymać kolejną porcję narzekań od fanów metalu. Jak na to zareaguje? Pewnie nijak, będzie robił dalej to samo - odwalał kawał dobrej roboty dla świata sztuki.

Po ponad godzinie kręcenia się wśród streetartowych fotografii Chrobaka - swoją drogą bardzo dobrych – przeniosłem się wreszcie pod scenę, na której instalowała się już Ketha. Supporty zostały dobrane zabawnie, bowiem oba znane są głównie dzięki temu, że wkrótce po debiutach ich wokaliści wsparli bardziej doświadczone kapele: Decapitated, Sceptic i Frontside. Ketha jednak nie miała okazji się tym pochwalić - nieobecnego gardłowego od kilku miesięcy wyręcza dowodzący zespołem gitarzysta. Na szczęście nie wpłynęło to negatywnie na jakość występu. Muzycy nie stali na scenie jak kołki, zaś gitarzysta przy mikrofonie, choć jako konferansjer zdradzał niepewność, radził sobie świetnie. Nie miałem wielkiej ochoty oglądać zespół po raz trzeci, ale oczekiwałem ich występu jako najambitniejszego w zestawie i nie poczułem się ani trochę zawiedziony. Przez pół godziny mathcore’owcy zagrali prawie cały materiał z nowego albumu, z niewielkim dodatkiem starszych kawałków. Wśród publiczności dały się potem słyszeć komentarze, że utwory były "wszystkie takie same", ale mnie akurat przyjemnie bujały. Refreny, które porwałyby młodych fanów Frontside, zakłóciłyby tylko ich rozedrganą strukturę. Grać coś niełatwego w odbiorze też czasami nie jest łatwo.

Kolejne czterdzieści pięć minut to występ Totem i druga zaskakująca mnie absencja. Może trochę wypadłem z obiegu, ale spodziewałem się, że Auman wykona z kolegami cały set, na taki wyczyn porwał się jednak tylko również grający w Frontside perkusista Toma, wokalista natomiast najpierw pojawił się z boku sceny, by się pobawić przy muzyce, a dołączył do składu dopiero podczas ostatnich utworów. Wskutek tego Wera zmuszona była "obsłużyć" nas sama. Wydawała się do tego stworzona. Odkąd zobaczyłem ją na scenie po raz pierwszy, nabrała chyba pewności siebie, nie tracąc przy tym uroku. Podczas koncertu latała w tę i z powrotem, uzbrojona w mikrofon z kastetem, bez problemu nawiązując kontakt z publicznością, którą zachęciła m.in. do skandowania słów "right now" w jednym z utworów. Nie omieszkała też zapowiedzieć wydania nowego albumu. W secie rozpoczętym od "Day Before The End" znalazły się natomiast… Ech, ten jeden raz nie będę się wysilał i przepiszę kilka ciekawszych pozycji z podpatrzonej setlisty: "Meshugha", "Dwójka", "Tumtum". Ostatni "tytuł" urzeka mnie szczególnie. Już z Aumanem wykonane zostało "Thrash The South". Kurczę, zawsze mi się wydaje, że to jakiś amerykański przebój. Udał im się ten utwór. Potem nadszedł bis, po którym publiczność starała się wywołać kapelę jeszcze raz, jednak zza kulisów wróciła już tylko Wera - do fosy, żeby się pożegnać. Mnie pozostaje przyznać, że zespół wypadł znacznie powyżej moich oczekiwań - dynamicznie, energetycznie, bez widocznych słabych punktów. Również publiczność przyjęła Totem o wiele cieplej, niż się spodziewałem. Cóż, na pewno nie mogła się nudzić.

Mimo długiej przerwy technicznej równie gorąca atmosfera panowała od początku występu Frontside. Przez bite półtorej godziny (w tym bis) mieliśmy przed sobą niespożyte źródło energii. Ogień - z tym słowem Frontside kojarzy mi się od dawna, jednak nie przez moc wyzwalaną podczas koncertów, a przez "piromański" przekaz. Zapędy te w warstwie tekstowej zespół przejawia do dzisiaj, jednak obecnie na scenie sam też jest jak ogień. Owszem, zmiany w muzyce mogą szokować. Również publiczność jest trochę inna niż za Astka - więcej młodych dziewczyn, image bardziej harleyowy niż metalowy. Określenie "gimnazjum" to jednak przesada. Chłopaki nie zmiękły, tylko dojrzały. Ja widocznie też, skoro mi się to podoba. Dobra, oczywiście nadal, a nawet coraz bardziej, ocierają się rockandrollowo-metalowy kicz, m.in. bluźniąc przeciwko dominującej religii w utworach, od których tytułów aż mnie skręca, bo brzmią naprawdę tanio, ale na żywo się tego nie czuje. Auman jako frontman wytwarza aurę tzw. pozytywnej energii, dzięki której koncert staje się miłym przeżyciem, pozbawionym takich uczuć jak nienawiść czy jakakolwiek inna forma niechęci. Bardziej przypominało to radosne święto. Dla niejakiej Madzi zresztą nim było – z okazji urodzin zespół zaprosił ją na scenę, by bawiła się razem z nim podczas dedykowanego jej utworu "Wspomnienia jak relikwie". Kontakt z zespołem utrudniony był tylko barierką, więc dochodziło do niego częściej. Jeden z fanów dołączył do wokalisty aż dwa razy. Było to możliwe dzięki brakowi ochrony. Wrażenie robi to dobre, ale siedząc w fosie bałem się, że w końcu spadnie mi na głowę jakiś surfer. Ludzie przedostawali się jednak z widowni w stronę muzyków nie częściej niż inne przedmioty, przez co Auman musiał robić za biuro rzeczy znalezionych, pytając w przerwach między utworami, czyje to klucze, czyj portfel, część damskiej garderoby, okulary (te zresztą nawet przymierzył)… To dopiero miłe z jego strony! Sympatyczny, uśmiechnięty chłopak. Zupełnie nie pasuje przez to do wykonanego przez zespół materiału. W secie znalazły się "Zniszczyć wszystko", "Apokalipsa trwa", "Brzemię piekła", "Zapalnik", "Nie ma chwały bez cierpienia", "Martwa propaganda", "Dopóki moje serce bije", "Nie ma we mnie Boga", "Droga krzyżowa", "Legiony śmierci", "Synowie ognia", poprzedzone werblami "Bóg stworzył Szatana", "Moja deklaracja płonie", "Martwe serca", "Granica rozsądku", "Naszym przeznaczeniem jest płonąć", "Stąd do przeszłości" i "Moje ostatnie tchnienie". Można pomyśleć, że to dzieła wściekłej bandy zabijaków z poprawczaka, a to przecież tylko Frontside.

Niespodzianka - koncert trzech obojętnych mi kapel uważam za całkowicie udany. Wprawdzie szkoda mi trochę Kethy, która może narzekać, że grała tego wieczoru przed publicznością spoza jej grupy "targetowej", co szczególnie wyraźnie było widać w porównaniu z zabawą podczas występów Totem i Frontside, jednak dla mnie osobiście skład dobrano dobrze, a żaden z wykonawców nie nawalił. Zachwyt to zbyt mocne określenie na mój stan, ale chętnie przeżyłbym to kiedyś jeszcze raz.
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły