Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Blog :

Sobotnia trauma (1)

Zamyśliłam sobie, że sobotę przeżyję po bożemu. Wstanę rano, chałupę wysprzątam, coś do jedzenia przygotuję i na zakupy duże pojadę, żeby w ciągu tygodnia, po pracy, po sklepach się nie tarabanić, tracąc cenny, wieczorny czas na odpoczynek. Wsiadam zatem w swoją złotą strzałę szos, zapalam światła, wciskam sprzęgło, daję gazu i pełna optymizmu wyruszam w drogę do raju konsumenta, czyli do hipermarketu. W łapie, niczym świętego Graala ściskam gazetkę reklamową sklepu, bo kupujący ze mnie świadomy, z promocji korzystający, nie rozrzutny a wręcz oszczędny.

Droga ku zakupowej szczęśliwości mija radośnie, przy skocznych dźwiękach miejscowego radia. Wjeżdżam z fasonem na hipermarketowy parking, a tam – pierwsza przeszkoda na słonecznej drodze: brak miejsc gdzie można by samochód zostawić. To znaczy, miejsca teoretycznie są, ale by się na nich co najwyżej motor zmieścił.  I tu nachodzi mnie pierwsza refleksja – dlaczego ludzie, którzy egzaminy na prawo jazdy mają pozdawane, jak już przyjdzie do wykorzystania umiejętności parkowania w praktyce, mają w nosie wszystkie nabyte umiejętności. Po co parkować na pojedynczym miejscu, skoro można od razu zająć dwa? Ma się wtedy gwarancję, że żaden inny kierowca swojego wozu obok nie postawi, bo się najzwyczajniej w świecie nie zmieści. Zresztą, to jego zmartwienie. Kto by się tam bliźnim przejmował, niech się bliźni sam sobą przejmuje.

Jeżdżę zatem w kółko, tu i ówdzie zaglądając  – a nuż mi się okazja trafi – i los się do mnie uśmiecha. Widzę, że ktoś z parkingu wyjeżdża. Niesiona emocjami, podniecona, ruszam do ataku na zwolnione miejsce, łypiąc podejrzliwie w prawo i w lewo, czy się w pobliżu ktoś na nie nie zasadza. Szczęściem wszędy  pusto. Wpakowuję się więc, z uśmiechem radosnym na gębie, na parking, po czym opuszczam pojazd, by zdobyć kolejny gadżet, w zakupowym szaleństwie niezbędny – wózek na dobra.

Wózki stoją sobie w równym rządku pod daszkiem i czekają tylko, aż ktoś im monetę do dziurki włoży, odepnie od reszty stada i w głąb sklepu ruszy. Tym kimś mam być ja. Ściskając w dłoni dwa złote zbliżam się z drżeniem serca ku pierwszemu rzędowi wózków. Wyciągam prawicę ku rączce najbliższej machiny jezdno-transportowej, gdy nagle mój sokoli wzrok zauważa, że na jej dnie pałętają się jakieś śmieci. Bliższa inspekcja wykazuje iż są to resztki starego paragonu i opakowanie po chrupkach. Śmietnik, gdzie mogłyby znaleźć się te odpady, stoi ze dwa kroki dalej. Z jakichś niewiadomych względów nie został jednak wykorzystany - śmieci trafiły do wózka. Może miały go ozdobić? Tego nie dowiem się nigdy, tak samo jak nie dane mi będzie rozwiązać zagadki Kuby Rozpruwacza. Nasz świat ma wiele niewyjaśnionych zagadek, które czynią go romantycznym i fascynującym miejscem. Właśnie stanęłam oko w oko z jedną z nich.

Udało się. Niepozorna, dwuzłotowa moneta zwolniła mechanizm zaczepu. Zdobyłam pierwsze 100 punktów do szczęścia konsumenta. Mosty zostały spalone. Jadę ze zdobyczą (wózkiem) prosto do sklepu. To znaczy, wydaje mi się że jadę, bo przednie kółka utknęły mi w koleinie. Nic to wszakże, bo zbliża się ku mnie jakiś gentleman i ratuje mnie z opresji. Jednym ruchem silnego, męskiego ramienia wciąga mi wózek na drogę i w dodatku uśmiecha się, całkiem ładnie i uprzejmie. Miły z niego chłop, bez dwóch zdań.  I rycerski. A mówili, że ten gatunek już ze szczętem wyginął! Jak widać nie należy zawsze wierzyć w rewelacje głoszone przez uczonych.

Zostawiając za sobą miłego nieznajomego prę dalej. Mijam drzwi wejściowe i toalety i oto jestem w środku. Z głośników sączy się muzyka, która ma spowodować, że zostanę w sklepie jak najdłużej. Nie jest źle, bo leci właśnie „Se a Vida É” Pet shop boys’ów. Podrygując rytmicznie kuprem zagłębiam się we wnętrze zakupowej Mekki. Przede mną  ogromna płaszczyzna wypełniona półkami. Najbliżej wejścia – promocje. Rzucam się tedy na ich spotkanie, by gospodarnym okiem wyłowić wśród nich to, co przyda się w domu i w obejściu. Na pierwszy ogień idą niezidentyfikowane substancje w malutkich słoiczkach. Bliższa obserwacja potwierdza, że trafiłam na dania dla dzieci i niemowlaków. Znajome mamuśki, pojadające czasami resztki po swoich pociechach (bo szkoda, żeby się papu zmarnowało), twierdzą, że słoikowane posiłki dla pociech są bardzo smaczne. Wierzę im na słowo. Nie sądzę abym w najbliższym czasie miała okazję spróbować tych specjałów. Już prędzej spożytkuję oliwkę do pielęgnacji delikatnej skóry dziecka, na własną, pomarszczoną już i zniszczoną przez czas powłokę (wywłokę?).

Skoro już udało mi się wleźć w dział dziecięcy, przesuwam się w kierunku stoisk z zabawkami. W zasadzie, połowę zalegających na półkach pluszaków mogłabym zabrać do domu. Tak samo z lalkami Barbie. Do dziś je uwielbiam, ale muszę przyznać, że znacznie  bardziej wole żywe, ciepłe ciała od plastikowych. Nie mając jednak żadnego na podorędziu łażę sobie między półkami i przyglądam się lalom. Od czasów mojej młodości bardzo zmienił się ich dizajn . Szczególnie wyraźnie widać to na twarzach zabawkowych piękności – jedna w drugą wyglądają jak lica dam spod latarni. Ciężkie makijaże, do tego jeszcze ubranka jak z seks shopu. Aż trudno uwierzyć ,że takie zabawki kupuje się teraz dla małych dziewczynek. A może  kukły są tak naprawdę przeznaczone dla dorosłych zboczuchów, którzy podniecają się zaglądaniem pod ich spódniczki , wiedząc, że znajdą tam gładkie, aseksualne płaszczyzny. Zresztą, o czym ja myślę? To nie czas ani miejsce na takie bzdurne dumania. Zbieram się w sobie i ruszam ku właściwemu celowi  – na zakupy żywnościowo – gospodarcze. Pierwsze kroki kieruję ku samoobsługowemu stoisku z pieczywem. Prowadzi mnie zapach świeżo wypieczonych buł.

c.d.n (bo to dopiero początek sobotniej traumy)

Komentarze
Yngwie : co Wy z tym "Leviathanem"? Znam tylko "Lewiatana" ;) Sor...
black_gothic : Pewnie nie.
minawi : co Wy z tym "Leviathanem"? Znam tylko "Lewiatana" ;) ciekaw...
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły