Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Recenzje :

Lindemann - F&M

Lindemann, Pain, Peter Tägtgren, Till Lindemann, Rammstein, electro, metal, F&M, Hypocrisy

Choć w świecie muzyki wiele się dzieje, wciąż trudno o coś oryginalnego. Nowym artystom brakuje pomysłów, a weterani czują wypalenie twórcze. Wszystko wydaje się wtórne i powtarzalne, bez widoków na zmianę. Dlatego coraz więcej muzyków decyduje się na połączenie sił, wierząc że uratują świat przed falą tandetnych podróbek. Niestety częściej jest to strzał w kolano, niż artystyczna rewolucja. A jak w tym wszystkim odnajduje się Peter Tägtgren?

Lindemann to osobliwy szwedzko-niemiecki duet, założony przez lidera Pain i Hypocrisy, Petera Tägtgrena, który zaprosił do współpracy Tilla Lindemanna. To właśnie od nazwiska wokalisty Rammsteina pochodzi nazwa projektu, który powołano do życia w 2013 roku. Pierwsza płyta zespołu “Skills in pills” (2015) nie każdego do siebie przekonała. Fani niemieckiego artysty mogli być zaskoczeni, że Till wszystkie utwory zaśpiewał po angielsku. Z wokalami w tym języku szersza publiczność zetknęła się przy okazji  “Pussy” z płyty “Liebe ist für Alle da” (2009) macierzystego zespołu Lindemanna. Nie każdy jednak pamięta, że jeszcze w latach dziewięćdziesiątych grupa nagrała anglojęzyczną wersję genialnie scoverowanego utworu Depeche Mode “Stripped”. Pomimo znakomitego pomysłu i aranżu, już wtedy było słychać, że Till nie do końca radzi sobie z brytyjskimi tekstami. Kolejne zmagania ze śpiewaną angielszczyzną jedynie to potwierdziły. Nic więc dziwnego, że kolektyw Lindemann odszedł od tej konwencji i drugie wydawnictwo jest w pełni zaśpiewane w ojczystym języku wokalisty.

Pierwsza płyta Lindemanna pozostawiła w mojej pamięci delikatny niesmak. Choć już od początku nie zapowiadało się obiecująco, mimo wszystko spodziewałam się więcej ognia. Drugi krążek doskonale rekompensuje ten niedosyt. Na “F&M” naprawdę sporo się dzieje. Ten album to pewnego rodzaju ukłon w stronę elektroniki prosto z lat osiemdziesiątych. Znajdziemy tu również wiele muzycznych odniesień zarówno do Rammsteina, jak i do Pain. Czy to dobrze? I tak, i nie. Bo z jednej strony oczekujemy, że muzycy zaskoczą nas i zaprezentują zupełnie nowatorski materiał. A z drugiej chcemy usłyszeć sprawdzone i lubiane rozwiązania w odmiennych aranżacjach. Na płycie nie brakuje także inspiracji muzyką nowo falową i synth-popową, a nawet tradycyjną i folkową. Ten eklektyzm stylistyczny sprawia, że wydawnictwo jest nie tylko różnorodne pod względem formy, ale również stawia wiele znaków zapytania, które być może pozostaną bez odpowiedzi.

“F&M” brzmi bardziej rasowo niż debiutancka “Skills in pills”, która w całości sprawdziłaby się na dyskotekowych parkietach. Jej następca jest jednak bardziej surowy, zapewne przez niemieckojęzyczne teksty i towarzyszącą im manierę wokalną Lindemanna. Pomimo tych różnic, obydwa wydawnictwa wciąż łączy wiele podobieństw. Zarówno na jednym, jak i drugim albumie spotykamy się z nadmierną dominacją motywów rodem z podmiejskiego klubu disco. Czy to przerost formy nad treścią? Niekoniecznie, ponieważ w przypadku “F&M” większość utworów jest bardzo dobrze zaaranżowana, z charakterystyczną dla siebie dynamiką i zadziornością. Czasem jednak główny zamysł artystyczny pozostaje w cieniu przekolorowanej otoczki. Jedną z mocniejszych stron tego albumu są teksty Tilla Lindemanna. Nie brakuje w nich liryzmu, kontrowersyjności, a nawet poczucia humoru. Można w nich również znaleźć inspiracje twórczością Baudelaire’a oraz skojarzenia z poezją Nicka Cave’a.

Wstęp do krążka brzmi bardzo zachęcająco. Otwierające nagranie “Steh auf” utrzymane jest w symfonicznym stylu, zbliżonym do dokonań Theriona. Tutaj wszystko się zgadza - szybkie tempo, wściekły refren i operetkowe chórki. Całość jest podkręcona rytmicznymi gitarami, dzięki czemu utwór jest bardzo skoczny i dynamiczny. Ciekawą równowagę stanowi “Blut”, który aranżacyjnie przypomina “Spring” z płyty “Rosenrot” (2005) Rammsteina. Budowa i stylistyka refrenu brzmią bardzo podobnie, ale elektroniczny podkład i łagodne riffy sprawiają, że nagranie jest mniej złowieszcze. Na płycie jest dużo więcej spokojnych momentów, takich jak “Schlaf ein”, stanowiący uroczą kołysankę na dobranoc, czy chociażby “Wer weiss das schon”, który znakomicie pokazuje liryczne oblicze Tilla. To także świetny przykład tego, że wokalista bardzo dobrze czuje się w balladowym repertuarze, co nie raz było słychać w twórczości Rammsteina.

Najmocniejszymi punktami “F&M” są dwa utwory: “Frau und Mann”, od którego skrótu pochodzi nazwa płyty oraz “Platz Eins”. Pierwszy z nich ma pozornie prymitywny refren, który doskonale napędza biesiadny charakter całego nagrania. Folkowy motyw przewodni kojarzy się z melodiami prosto z carskiego dworu, zaś nieskomplikowany tekst świetnie oddaje obraz relacji damsko-męskich oraz w nieoczywisty sposób opowiada, czym jest istota miłości. Moim faworytem jest jednak “Platz Eins”, który idealnie wpasowałby się w klimat festiwalu Castle Party. Jego nastrojowość jest mocno osadzona w latach osiemdziesiątych, wirując pomiędzy gotykiem, zimną falą a dark electro. Galaktyczny podkład utworu sprawia wrażenie, jakby był wyjęty ze ścieżki dźwiękowej do gier komputerowych na Commodore lub Atari. Dzięki tym rozwiązaniom całość brzmi niezwykle zmysłowo i hipnotycznie.

Nagraniem o najbardziej zmarnowanym potencjale jest “Knebel”. Zaczyna się pięknym akustycznym motywem o minimalistycznej formie, któremu towarzyszy kwazi romantyczny tekst. Stylistyka utworu przypomina dark folkową balladę, która w końcowej części rzuca ciężkim gromem o wątpliwej sile rażenia. Niespodziewane przejście z delikatnej konwencji do agresywnego ataku dźwięków jest nie do końca trafionym pomysłem, które psuje nastrojowy klimat nagrania. Zupełnym niewybuchem jest bonusowy “Mathematik”, w którym Till nieudolnie próbuje rapować. Warto natomiast zwrócić uwagę na “Ach so gern”, które na płycie pojawia się aż dwukrotnie. W oryginalnej odsłonie jest to stylizowana na minioną epokę pieśń w rytmie klasycznego tanga. Druga wersja pojawia się jako bonus w postaci remixu w wykonaniu Pain, zaaranżowanego na typowo elektroniczną modłę. Pomimo że został on pozbawiony ekwilibrystycznej oprawy pierwowzoru, jest w nim flow, które potrafi chwycić za serce.

Co prawda “F&M” nie wnosi do muzyki nic rewolucyjnego, płytę słucha się bardzo przyjemnie. Choć panowie lawirują po różnych gatunkach muzycznych, trochę im brakuje konsekwencji stylistycznej, przez co płyta sprawia wrażenie lekko niespójnej. Jednak jest w tym wszystkim wiara, dzięki której album potrafi się obronić. Muzycy nie zapominają o swoich korzeniach, do których chętnie wracają i dumnie nawiązują. I pomimo, że czasem brzmi to zbyt dosłownie, w tej muzyce jest miejsce na coś więcej. Coś, czego duet wciąż poszukuje, próbując coraz to nowszych rozwiązań. Być może przy okazji trzeciej płyty przekonamy się, że Lindemann ma na siebie pomysł i jest gotowy udźwignąć ciężar oczekiwań wymagających słuchaczy.

Data wydania: 22 listopada 2019
Wydawca: Vertigo Berlin

Tracklista:
01. Steh auf
02. Ich weiss es nicht
03. Allesfesser
04. Blut
05. Knebel
06. Frau und Mann
07. Ach so gern
08. Schlaf ein
09. Gummi
10. Platz Eins
11. Wer weiss das schon

Bonus:
12. Mathematik
13. Ach so gern (Pain version)

Komentarze
Yngwie : Ahaaaa, to pewnie o tym gadałem z bratem, akurat w wigilię. - Jak tam...
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły