Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Recenzje :

KMFDM - Tohuvabohu

KMFDM to bez wątpienia czołówka światowego industrialu. Wspólnie z Ministry i Die Krupps stanowią świętą trójcę tego gatunku. Jednak trudno ostatnio po ekipie Ala Jourgensena czy po niemieckim Die Krupps doczekać się świeżego, premierowego materiału, raczej tylko kompilacji "the best of" czy pożegnalnych albumów z coverami. Tak więc na placu boju pozostaje jedynie amerykańsko-niemiecki kwintet KMFDM, regularnie wydając nowy materiał. Ostatnią płytą zespołu jest wydany w 2007 roku "Tohuvabohu". Tytuł zdradza, że będziemy mieli do czynienia z chaosem totalnym. Chaos - owszem jest, ale nazbyt go dużo. Nowej płycie brak spójności, a i do zawartości można by się przyczepić...
O ile Ministry czy Die Krupps to grupy otoczone kultem i niekwestionowani liderzy gatunku, to KMFDM jest wciąż niedocenianą formacją tego nurtu. Jednak z płyty na płytę, na korzyść dla grupy i słuchaczy, ekipa Saschy Konietzko ukazywała swój niezwykły kompozytorski potencjał, udowadniając, że wcale od mistrzów gatunku gorsi nie są. Po wysłuchaniu nowy płyty odważę się stwierdzić jednak, że trochę tego potencjału zespołowi ubyło, a co gorsza - formacja chyba zatrzymała się w muzycznym rozwoju.

Nagrania na płycie wciąż porażają wściekłością i szybkością. Nadal fundament każdego nagrania stanowią agresywne damsko-męskie wokale Lucii Cifarelli i Saschy Konietzko, szorstkie zagrywki gitary elektrycznej, głęboko pulsujący bas oraz wyeksponowana do granic możliwości pełna furii perkusją. Tło, jakże istotne dla tego gatunku, stanowią sample, loopy i inne elektryczne "smaczki".

"Tohuvabohu" jest na pewno albumem bardzo zróżnicowanym brzmieniowo, często zmieniająca rytmika daje się we znaki i z pewnością ostatnią rzeczą, jaką można by powiedzieć o tej płycie jest to, że nudzi. Jednak liczne przetasowania personalne w zespole znacznie uszczupliły kompozytorski potencjał zespołu. Nie mam zamiaru wysnuwać pochopnych i niczym nie potwierdzonych tez, jednak odnoszę wrażenie, że KMFDM stanęli w miejscu, nie zaskakują już niczym nowym a muzykę produkują nieco taśmowo. O ile nagranie tytułowe, czy też kompozycje "Looking For Strange", "Superpower" czy "Saft Und Kraft" są w stanie zwrócić naszą uwagę umiejętnym sposobem łączenia industrialnych technologii i metalowych brzmień w spójną, nierzadko przebojową całość, o tyle nagrania, które stanowią drugą cześć albumu szybko się zapomina. Ot, istny syndrom tzw. "materiału ciekawego do połowy".

Po "Tohuvabohu" pozostaje u mnie pewien niedosyt i wrażenie, że zespół zaczyna odcinać kupony od dawnych sukcesów. Nadal nie mogę przyczepić się do spełniającej światowe wymogi produkcji, jestem też w stanie zaufać naturalności przekazów inspirowanych okrucieństwami wojen, chaosem, zakłamaniem mediów czy refleksjom na temat globalnych zagrożeń. Jednak po weteranach gatunku z ponad 20-letnim stażem oczekiwać można było większej spójności materiału, równego poziomu oraz przede wszystkim elementów zaskoczenia. Może następnym razem.

Tracklista:

01. Super Power
02. Looking For Strange
03. Tohuvabohu
04. I Am What I Am
05. Saft Und Kraft
06. Headcase
07. Los Ninos
08. Not In My Name
09. Spit Or Swallow
10. Fait Accompli
11. Bumaye

Wydawca: Metropolis Records (2007)
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły