Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Relacje :

Istvan Kantor - Pasaż Pokoyhof, Wrocław (12.05.2011)

Na 14. Biennale Sztuki Mediów WRO 2011 Alternative Now tradycyjnie, jak i na wcześniejsze edycje, ściągnięci zostali artyści eksperymentujący z obrazem i dźwiękiem, których koncerty graniczą z performance'em, a wyobraźnia śmiało przekracza powszechnie uznawane granice. Do takich postępowych kreatur należy Istvan Kantor, który w historię wpisał się nie tyle wielkimi literami, co własną krwią, którą plamił ściany muzeów. Wrocław jest podobno tolerancyjny, otwarty na sztukę i takie akcje robią w nim coraz mniejsze wrażenie - bardziej bawią, niż szokują. Nam wystarczyło przedstawić bardziej rozrywkowe show zatytułowane stosownie "Antihero!".
Mający w sobie coś - m.in. fryzurę i głos - z Johna Lydona węgiersko-kanadyjski piewca neoizmu ukazywał się nam jako przybyły z odległego, odmiennego świata. W przerwach jednej ze swoich szalonych kompozycji, w których zadziornie recytował do elektronicznych podkładów, wymieniał z kartki odwiedzone przez siebie miasta. Nie zabrakło wśród nich Wrocławia. W jednym z dialogów z publicznością spytał zresztą, czy go pamiętamy, co niektórzy od razu z pasją potwierdzili. Takie "komunikatywne" fragmenty przetykane były wykraczającymi poza ekran wizualizacjami. Kantor wyświetlał nam krótkie, zapętlone - z towarzyszeniem podobnie stworzonej muzyki - urywki sadomasochistycznego porno. On sam dołączał do tych scen grupowych, poruszając się na tle ekranu tak samo rytmicznie i nienaturalnie, jak jego twór.

Występ rozpoczął w ciemnych okularach i prochowcu z czerwoną opaską w okolicach lewego łokcia. W stroju tym przypominał hitlerowca, a wrażenie to wzmogło się jeszcze, gdy do teledysku "Born To Be Bad (Song Of The Antihero)" przebrał się w czarny garnitur (z zachowaniem opaski). Projekcja była nietypowa, bowiem artysta, wprawdzie bez mikrofonu, ale śpiewał razem ze swoim nagraniem. Sam klip natomiast... Ile w nim było fragmentów filmów i motywów ze znanych kompozycji! Nie zabrakło też dokumentalnych scen z jednej z jego akcji wylewania krwi na ściany.
W dalszym programie znalazło się m.in. szuranie grabkami po podłodze, podpalenie czegoś po oblaniu odpowiednią cieczą i stawanie przy tym na rękach. Nie potrafię opisać tego dokładniej, ponieważ surowizna sal Pasażu Pokoyhof nie zapewniła odpowiednich warunków do oglądania koncertu - ludzie z dalszych rzędów nieraz stawali na krzesełkach, żeby widzieć, co się dzieje w części umownie nazwanej sceną. Na szczęście większość tego szalonego dzieła była dobrze widoczna, np. Kantor paradujący z czerwonym sztandarem na tle teledysku "Revolutionary Song", wizualizacja z wielkim, powtórzonym kilka razy hasłem "NO MORE DEAD BORING MUSEUM ART!" oraz kolejny czerwony rekwizyt - tym razem torba, którą artysta założył sobie na głowę.
Końcówka występu obfitowała w atrakcje najbardziej nieprzewidywalne i zapewniające największe emocje. Najpierw Kantor włożył do pralki kamień i włączył wirowanie, czym w około pół minuty doprowadził do jej destrukcji. "Typical Magyar" - skomentował to stojący obok mnie widz. Ten punkt programu był jednak jeszcze drobiazgiem w porównaniu z następnym. Kantor postanowił zorganizować egzekucję rewolucjonistów. W tym celu zaprosił część publiczności pod ścianę, a reszcie kazał naśladować odgłos karabinów maszynowych. Przy okazji pochwalił się swoją polszczyzną, która ogranicza się prawie tylko do słów "nie rozumiem, moja kochana". Po tym, jak rozbawieni "zabici" wstali już z podłogi i wrócili na swoje miejsca, Kantor po raz ostatni zaśpiewał nam z towarzyszeniem swojego teledysku, tym razem "Search For The Light". W finiszu wziął sztandar i wyszedł, a właściwie wymaszerował z sali jako pierwszy. Rewelacyjny sposób zakończenia trwającego niemal dwie godziny występu.

Punkowo-komediowe skrzyżowanie elektronicznego koncertu z performance'em było jednym z najzabawniejszych przedstawień, jakie w życiu widziałem. Jego twórca to w końcu doświadczony gość, po sześćdziesiątce, więc chyba wie, jak to się robi. Został znakomicie przyjęty przez publiczność, zarówno tę jej część, która już go znała, jak i tę, która zetknęła się z nim po raz pierwszy. Ja należałem do tej drugiej grupy. Jeśli ktoś jeszcze nie widział Istvana Kantora na żywo, zachęcam, żeby też do niej dołączył. Nie pożałuje.
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły