Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Relacje :

Mono - Firlej, Wrocław (27.05.2011)

Już od ponad roku nie widziałem muzyków-Japończyków. Z przyczyny, której nie potrafię sobie przypomnieć, odpuściłem sobie niedawno koncert pewnej kapeli spod znaku visual kei i zastanawiam się, czy kiedyś tę stratę nadrobię. Reprezentacja kraju, o którym ostatnio słyszę głównie dzięki przeciwnym elektrowniom jądrowym ekologom, w końcu jednak zdołała mi się przewinąć przed oczami, chociaż na egzotykę większą niż inny kolor skóry i tak się nie zanosiło.
Do Firleja przybyłem prosto z koncertu The Kurws w Falansterze, więc właściwie to ich powinienem opisać jako support, i to jedyny lokalny. Nawet się wpasowali, bo - podobnie jak ci, których zobaczyłem później - wykonywali muzykę instrumentalną. Owszem, odmienną gatunkowo, bo było to garażowe połączenie punk rocka z jazzem, zagrane jednak z takim kopem i finezją, że nie widzę jakiejś porażającej różnicy w poziomie. Ponadto, chociaż Microphonics - support właściwy, kolejne wcielenie Dirka Serries - jest projektem ambientowym, to wcale nie mniej jazgotliwym. Zmienił się tylko nastrój. Belg bowiem swoim minimalistycznym dziełem na gitarę i przystawki wywoływał u mnie uczucie tęsknoty za pewnym pierwotnym pięknem. Jego półgodzinna plama dźwięku, pod koniec tak przeszywająca basami, że, przebywając w pobliżu głośników, miałem problem z oddychaniem, zawierała w sobie dużo smutku, ale i spokoju. Nie wiedziałem, że właśnie coś takiego usłyszę. Microphonics wystąpiło już w Firleju niespełna miesiąc wcześniej, na Asymmetry Festival, jednak imprezę tę tradycyjnie przegapiłem prawie w całości. Nie wiedziałem też, co zobaczę, w tej kwestii można jednak również mówić o minimalizmie - Belg siedział w słabym świetle, z gitarą, pochylony przy wzmacniaczu, nad zestawem efektów. Można było zamknąć oczy i pomedytować.

Mono, mimo że jest kapelą postrockową, nie odbiegało swoją muzyką daleko od tego, co zaserwowało Microphonics. Paradoksalnie dźwięki wydawane przez kwartet w pewien sposób wydały mi się uboższe od dzieła samotnego Belga. Mniej tu było zadumy, mniej przywodzonych na myśl pejzaży. Nie oznacza to wcale, że Japończycy wypadli gorzej. Zastosowali po prostu inne środki i osiągnęli inny efekt. Znowu ogarniał mnie spokój i odprężenie, ale równocześnie muzyka porywała. Życiem tętnił zwłaszcza jeden z dwóch siedzących na krzesełkach gitarzystów. W punktach kulminacyjnych potrafił zrywać się na równe nogi, używać instrumentu w mniej tradycyjny sposób i rzucać się po podłodze, wśród przystawek. Chociaż występ, wraz z jednym kawałkiem na bis, trwał ponad półtorej godziny, muzyk raczej się nie zmęczył. Również ja nie odczułem aż takiego upływu czasu. Wśród długich, świetnie się rozwijających kompozycji znalazły się "Ashes In The Snow", "Follow The Map", "Burial At Sea", "Pure As Snow", "Sabbath", "Yearning", "Halo", "Moonlight" i "Everlasting Light". Największą zmienną była - zgodnie z powiedzeniem - kobieta. Basistka przez cały koncert trzykrotnie zajmowała miejsce za klawiszami. Raz, pod koniec koncertu, dołączył do niej bębniarz. W samym finale dla odmiany zastosowano jeden bardziej teatralny zabieg - pierwsza linia odwróciła się plecami do nas, przodem do zestawu perkusyjnego. Pożegnanie nie było długie, chociaż publiczność nie kryła zadowolenia z występu Mono. Mimo wszystko muzycy wydali mi się bardzo opanowani i skromni. A może tylko, jak na instrumentalistów przystało, nie mieli nic do powiedzenia?
Tego dnia wokal usłyszałem tylko w jednym utworze The Kurws, i to w formie jednego, wykrzykiwanego w kółko wersu. Również konferansjerki uświadczyłem tylko w ich wykonaniu. Czy czegoś mi brakowało? Nie. To był pokaz, jak wiele można przekazać samą muzyką, bez słów. Przykład na to, że język nas ogranicza.
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły