Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Opowiadania :

Biała mogiła

I wstało Słońce - gorące i rażące. Podrażniło wpatrujące się weń źrenice i tym samym pokazało, kto jest silniejszy. Mgły, tworzące nierzeczywiste wachlarze nad polami, jeszcze nie zdążyły opaść, a ktoś odważył się przeciąć tę ciszę głuchym odgłosem kopyt, uderzających o zziębniętą ziemię. Pierwsze promienie poranka odbiły się od twarzy wędrowca, który jakby bojąc się ich magicznej siły, naciągnął na głowę wilgotny kaptur swego szarego płaszcza. Wszystko wskazywało na to, że spędził on na koniu całą minioną noc, a może i nawet poprzedni dzień. Był zmęczony... nie, nie człowiek, a jego rumak, który wywiesił swój długi jęzor, by zbierać z powietrza przyjemnie wilgotne krople mgły. Jego pan zdawał się być pogrążony w głębokich myślach, o rzeczach, które nikogo innego nie powinny obchodzić, a już tym bardziej nikt nie powinien ich poznać. Nigdy!

Kim był ten człowiek, którego wieśniacy pracujący na polach witali poprzez przyjazny gest machnięcia dłonią? Nie był księciem, nie był rycerzem, nie był nikim ważnym, bo nie zasłużył na to, by któryś z tych pracujących na roli mężczyzn ściągnął czapkę w geście powitania i oddania czci. A jednak wszyscy go tu znali, a jednak wszyscy go lubili... nie, nie znali i nie lubili... Oni po prostu wiedzieli, że ten człowiek nie powinien minąć ich, galopując na swym szarym koniu, nie otrzymawszy od nich miłego machnięcia ręką. Ci wieśniacy czuli, że jego życie zdeterminowane jest przez jakąś odgórną siłę, że tak naprawdę ten człowiek nie posiada niczego, prócz tej wędrówki, prócz gestu machnięcia ręką, prócz odgłosu kopyt uderzających o bruk. Nie wiedzieli jednak, jak bardzo on pragnie to wszystko utracić.

Słońce zbliżało się do wyznaczenia południa. Z wież pobliskich kościołów i kaplic słychać było przytłumione bicie dzwonów. Galopujący na swym umierającym z wysiłku rumaku mężczyzna, zatrzymał zwierzę i popatrzył na wzgórze, które wznosiło się kilkadziesiąt kilometrów przed nim. Uronił łzę, która wolno spłynęła po policzku. Jedna jedyna łza, która przez wiele lat wyżłobiła na jego twarzy ciemną rysę. Człowiek ten nie miał imienia, bo wyrzekł się go już wieki temu. Słońce schowało się za ciemnoszarą chmurę, więc wędrowiec jednym ruchem ręki ściągnął kaptur połatanego płaszcza. Upewnił się, czy wokół nie ma nikogo i zszedł z konia. Puścił zwierzę wolno, by poszukało strumienia. Rumak bez dłuższego namysłu podążył ku kępie zarośli, znajdującej się nieopodal. Wiedział, że płynie tamtędy strumień. Wiedział, bo raz w miesiącu przybywał tu wraz ze swym panem, który puszczał go wolno, a sam siadał na spalonym słońcem kamieniu. I tak też się stało tym razem. Wędrowiec zajął swe miejsce i dobył miecza. Wolno obracał go w dłoni oglądając pęknięte ostrze. Zerwał się wiatr i rozwiał jego włosy... białe, długie, martwe włosy. Słońce wyszło zza chmury i odbiło się od ostrza raniąc boleśnie błękitne oczy Bezimiennego. Teraz pozostało mu już tylko zaciągnąć na powrót kaptur i czekać, aż jego towarzysz ugasi pragnienie. Nie trwało to długo... od wieków nie trwa to długo. Czas kontynuowania wędrówki jest zawsze ten sam.
Słońce chyliło się ku zachodowi, a Bezimienny wędrowiec, prowadząc rumaka obok siebie, dotarł pod rozłożysty dąb rosnący na szczycie wzgórza. Rozejrzał się po okolicy i zrzucił z ramion płaszcz. Oczom ptaków, szybujących ponad wzniesieniem, ukazał się przerażający, a zarazem smutny widok. Wychudzony mężczyzna, który niegdyś musiał być pięknym młodzieńcem, padł na kolana przed białą mogiłą umiejscowioną pod drzewem. Uklęknął i uronił kolejną łzę. Miesiąc... miesiąc temu też tu był. Miesiąc... za miesiąc również tu przybędzie. Robi to od lat i sam już nie wie, czy od tamtego tragicznego zdarzenia minęły dekady, wieki czy tysiąclecia. Cóż może Jej ofiarować, prócz tej comiesięcznej krucjaty? Kiedyś był kimś, kiedyś rządził życiem innych... teraz nie potrafi pokierować własnym istnieniem tak, by tutaj nie powrócić. Niegdyś miał imię, ale po Jej śmierci wyrzekł się go, bo bez Niej poczuł się nikim. Tak bardzo pragnął zapomnienia, tak bardzo pragnął wreszcie zdobyć się na odwagę i zakończyć swój żywot. Po to nosił przy sobie miecz... srebrne ostrze musi kiedyś zatopić się w jego sercu, tylko kiedy? Pogrążony w najczarniejszych myślach wędrowiec, przypatrywał się martwym wzrokiem korzeniom stuletniego dębu. "Kiedyś rozsadzą Twój biały grób, a wtedy przyjdę i zniszczę je tym oto pękniętym mieczem" - odezwał się głosem, który wydawał się przypominać śpiew najsmutniejszego ptaka. Obejrzał się i spojrzał na swego szarego rumaka, skubiącego trawę. Potem znowu rzucił spojrzeniem na białą mogiłę. "Tutaj pozostawiłem swoją duszę. Zakopałem ją dwa metry pod czarną ziemią." Kończąc wypowiadanie tych słów, Bezimienny schował twarz w zniszczone dłonie i pochylił głowę tak, że jego długie włosy opadły mu na czoło. Po chwili rozpoczął pieśń, której gorzkie słowa powinien usłyszeć jedynie ten, do kogo były kierowane. Gdy skończył, słońce zabrało światu ostatnie oznaki minionego dnia. Nastała ciemność, która dla pragnącego spokoju nieszczęśnika, była niemal tak kojąca, jak lecznicze zioła przyłożone do jątrzącej rany. Ciemność ta stanowiła również przedsmak tego, czego ów wędrowiec spodziewał się po śmierci. Była zapowiedzią końca.
Bezimienny wstał i złapał swego rumaka za uzdę. Spojrzał w miejsce, gdzie w nieprzeniknionym mroku znajdowała się mogiła i szepnął: "Dobranoc, córeczko. Wrócę, wiesz o tym."
Więcej
Komentarze
vampirela : Hej ! No to sorry, że tak bez wyczucia sytuacji napisałam! Po prostu myśl...
vampirela : Super! Zaskoczyłaś mnie tym opowiadaniem! Z reguły jak czytam to pró...